Rycerzy dzielnych i na schwał/miał wesolutką kompanię, jak śpiewał, o ile mnie pamięć nie myli, Mały John. Skończyłam Excalibura, ostatni tom trylogii arturiańskiej Bernarda Cornwella. Całość oceniam bardzo wysoko, jednak ostatniej odsłonie przekładu wyraźnie zaszkodziła zmiana tłumacza. No, nic nie poradzę, styl Żebrowskiego (Jerzego) bardziej mi się podobał, w dodatku był wolny od językowych potworków i zwykłych błędów, przy których korekta zaspała. Trochę za dużo, jak na mój gust, w tym tomie patosu, no ale niech tam. W końcu mamy prawdziwą magię, która jednakowoż jest raczej śmieszna niż straszna. Prawdziwa miłość od biedy może być. Ale epickie starcie w finale, Czarny Rycerz kontra Biały Rycerz, to już jednak trochę za wiele, jak na moją tolerancję. Rozumiem, symbolika etc, ale…
Poza tym, pewnie przez tłumaczenie (które nie jest złe, po prostu zauważalnie gorsze), powstaje wrażenie, że są w tym tomie mielizny większe nawet niż w początkowych partiach Zimowego monarchy. Jednak, jak już się zabrałam, to przeczytałam całość (stron 565) w 5 dni, więc nie jest źle.
Całościowo jest trylogia arturiańska rzeczą znakomitą, której lekturę gorąco polecam wszystkim fanom powieści historycznych. Sama nie mam wątpliwości, że sięgnę po inne dokonania autora.