Gdyby nie ten smok…

To już by było całkiem dobrze, czyli ekspresowe wrażenia z zakończonej dosłownie przed momentem lektury Niewidzialnej korony Elżbiety Cherezińskiej:

– bestie herbowe zredukowane do minimum (hura!);
– powieść znacznie równiejsza pod względem tempa i ciekawsza (w tym sensie, że bez słabszych/nudniejszych wątków);
– o wiele mniej elementów fantastycznych w ogóle (kolejna zaleta, skoro nie idzie);
– motyw przewodni, czyli historia metamorfozy Łokietka, jednak nie tak imponująco epicki jak walka Przemysła II o dojrzewanie do ciężaru korony;
– mniej wyrazistych postaci, choć Jadwinia Łokietkowa dostaje w końcu swoje pięć minut, do udanych bohaterów wypada też zaliczyć Jakuba Gutensberga, który tym razem ma szersze pole do popisu, Jana Muskatę, biskupa krakowskiego, oraz obu koronowanych Przemyślidów;
– mniej humoru, nad czym boleję;
– główna wada – ta jedna bestia herbowa rozrośnięta do maksimum – czy naprawdę to było konieczne? Borch Trzy Kawki 2.0., wersja krakowska, z łuskami nawet wiadomo gdzie?

Szczerze powiedziawszy, była to dla mnie ciężka próba, o mały figiel dałabym sobie spokój z czytaniem. Ale wytrwałam, i było warto. W różnicach pomiędzy poszczególnymi tomami zalety przeważają nad wadami, co każe mi Niewidzialną koronę ocenić nawet wyżej, niż naprawdę dobrą Koronę śniegu i krwi. Oczywiste wobec tego, że polecam.

P.S. Czy czcionka we wpisach jest mniejsza?

Dodaj komentarz