Z pomocą przyszedł mi zeszłoroczny serial Świadkowie, który kurzył się na dysku od jakiegoś czasu, i całkiem nieoczekiwanie okazał się być w języku Moliera.
I tak sobie patrzyłam (dość szybko okazało się, po początkowym wstrząsie, że z francuskim jest jak z jazdą na rowerze i ku swemu zaskoczeniu rozumiem praktycznie wszystko, co do mnie płynie z ekranu!), nie mogąc się oprzeć refleksji, że produkcji bliżej do naszych rodzimych kryminałów silących się na zachodni sznyt niż do choćby przeciętnego brytyjskiego czy amerykańskiego serialu z tego gatunku.
Przede wszystkim wspólnym mianownikiem była spora teatralność, bo jakoś tak się dziwnie składa, że często gęsto miałam poczucie, iż patrzę na Prokuratora (z którym wiązałam wielkie nadzieje, a rzeczywistość bolała tak bardzo, że odpuściłam sobie pisanie o niej i wcale mnie nie dziwi, że nie będzie kolejnego sezonu…). Problem Świadków jest dosyć podobny – nieźli aktorzy, w sumie całkiem fajny klimat i pomysł na intrygę z korzeniami w przeszłości i w życiu osobistym protagonisty, ale wykonanie tak przerysowane i koturnowe, realizacja tak słaba, że aż patrzeć hadko.
Gdyby się za to wziął scenarzysta Line of duty, z tego samego materiału (ktoś wykopuje świeżych nieboszczyków i upozowuje ich w domkach pokazowych na szczęśliwe rodzinki, zostawiając za każdym razem na miejscu zdarzenia przedmiot, który może rozpoznać tylko główny bohater – niegdyś genialny śledczy, obecnie wrak człowieka) zrobiłby bez trudu cudeńko.
Z powodu topornych paraleli i niepotrzebnych przerysowań Francuzom wyszedł snuj z przeogromną ilością zmarnowanego potencjału.