Polecanka, odradzanka i coś pomiędzy (Zatruty ogród, Dziewięcioro nieznajomych, Śmierć nadeszła wczoraj)

Nie idzie mi ewidentnie czekanie na natchnienie do pisania (choć szczęśliwie z czytaniem nie mam problemów). Zatem – sprawdzonym już wielokrotnie sposobem na przełamanie – postanowiłam zaproponować krótszy tekst łączony.

zatruty_Zaczniemy na rozgrzewkę od czegoś pozytywnego. Zatruty ogród to druga, po Najmroczniejszym sekrecie, przeczytana przeze mnie powieść Alex Marwood. Jest taki, zajechany już poza granicę możliwości, marketingowy slogan – powieść, od której nie sposób się oderwać. Nieczęsto występuje w przyrodzie poza tylnookładkowymi blurbami. To jest jednak jeden z tych rzadkich przypadków.  Przyznam, że początkowo byłam podejrzliwa wobec tej historii. No bo dajcie spokój: masowe samobójstwo członków dziwacznej sekty, które dziwnym trafem przeżywa tylko jedna osoba? Poważnie? Jednak jakimś cudem Marwood udaje się – dzięki zmianie narratorek i grze planami czasowymi oraz naprawdę wiarygodnemu przedstawieniu sposobu myślenia osoby ukształtowanej przez zamkniętą społeczność sekty – zrobić z tego niebezpiecznego motywu samograj. Do zagadki tragedii w sekcie dołącza wielopokoleniowa historia pewnej rodziny, której zasady stały się zalążkiem całego dramatu. Ponownie – gdyby nie sprawność narracyjna i wiarygodność psychologiczna wszystkich postaci (i tych z sekty, i tych z zewnątrz) – Zatruty ogród nie oferowałby niczego fenomenalnego. Tu dostajemy jednak dowód, że choć fabuła jest ważna, to najważniejszy jest warsztat. Jeśli wierzysz w bohaterów i ich rozterki, przeżywasz wydarzenia wraz z nimi, to nie masz czasu ani ochoty patrzeć z boku i szukać ewentualnych niedoróbek. Tak jest z Zatrutym ogrodem – owszem, do wielu zdarzeń można by zgłaszać pretensje pod względem ich wiarygodności. Ale jako całość opowieść wciąga i nie puszcza do samego końca. Jeśli szukacie czegoś, co pozwoli wam zapomnieć na kilka godzin o codzienności, a wręcz całkowicie się z niej wyrwać, to będzie świetny wybór.

dziewiecioro-nieznajomychDla równowagi tytuł, na którym okrutnie się sparzyłam, czego w ogóle się nie spodziewałam. Dziewięcioro nieznajomych to także drugie moje spotkanie z Liane Moriarty. Pierwszym jednak nie były Wielkie kłamstewka (obejrzałam serial), ale bardzo ciekawa i sprawnie napisana powieść obyczajowa Moja wina, twoja wina (polecam z czystym sumieniem). Najnowsza powieść dowodzi, że autorka najwyraźniej padła ofiarą własnego sukcesu – wydawca weźmie od niej wszystko, bo wie, że dzięki sukcesowi serialu tytuł sygnowany jej nazwiskiem sprzeda się na pniu. Dlatego przestrzegam – nie inwestujcie w Dziewięcioro nieznajomych pieniędzy ani czasu, bo skończycie na mocnym minusie. Jest to sprawa przedziwna, że autorka tak biegła w opisywaniu typów ludzkich i interakcji między nimi zdołała stworzyć zgraję idealnie bezbarwnych, nudnych, plastikowych ludzi, a potem zamknęła ich w nietypowym spa na australijskim odludziu, nie umieszczając tam w zasadzie żadnej fabuły (o sensownej nawet nie wspominam, ale stężenie bzdur w wątłym jak moja cierpliwość około dwusetnej kartki łuku fabularnym doprawdy przekracza ludzkie pojęcie!). I mimo wszystko wyprodukowała o niczym ponad 500 stron. Jak by nie patrzeć, jest to jakieś osiągnięcie. Najbardziej nieludzkim elementem opisywanego doświadczenia czytelniczego była nadzieja. Że już za chwileczkę nastąpi zwrot akcji, niezwykła, zaskakująca wolta, która wszystko wynagrodzi i wyjaśni, pozwalając puścić w niepamięć dotychczasową udrękę zmagania się z mizerią miałkiej powieściowej materii. Nadzieja ta nie tylko okazała się płonna. Ona skonała, wijąc się w męczarniach, bo absurdalność finału wbiła jej nóż w plecy. Trzymajcie się z daleka i nie dziękujcie.

smiercA na koniec stara znajoma, czyli Nastia Kamieńska, w kolejnej odsłonie swoich przygód z głównego cyklu kryminalnego Aleksandry Marininy (bo jest jeszcze cykl emerytalny). Tu pewna ciekawostka z kategorii realia polskiego rynku książki: otóż chronologicznie w ramach cyklu Śmierć nadeszła wczoraj stanowi tom 18. A wiecie, kiedy ukazał się u nas po raz pierwszy tom 17, czyli Męskie gry? W 2004 roku, 6 lat przed tomem pierwszym, czyli Kolacją z zabójcą. A fabuła najnowszego tomu, przynajmniej w wątku prywatnym bohaterki, ściśle wiąże się z wydarzeniami z Męskich gier. Przyjemnie, prawda? W każdym razie wątek główny jest niezależny i dotyczy, jak to często u Marininy bywa, wielce skomplikowanego planu tajemniczej organizacji dobroczynnej, w którego tryby wpadają m.in. pewien dziennikarz, deputowana i pisarka, a zarazem żona Stasowa, Tatiana Tomilina. Ta ostatnia postać jest ewidentnie wzorowana na samej autorce, przynajmniej w tym zakresie, że łączy pracę jako śledcza z pisaniem kryminałów pod pseudonimem. Ciekawie więc poczytać, jak Marinina widzi siebie, czy też własne alter ego. Oczywiście Tania jest mądrzejsza i bardziej dojrzała od Nastii, dzięki czemu udaje jej się storpedować wielopiętrowy plan, którego autorzy widzą otyłą literatkę w roli łatwej ofiary. Duża część intrygi bazuje właśnie na tej opozycji charakterów – Anastazja większość powieści spędza we własnej głowie, rozpamiętując w nieskończoność swoje zachowania i decyzje z Męskich gier, a przez swoją zaciętość doprowadza do pierwszego poważnego kryzysu w wieloletnim związku z Loszą Czistiakowem. Podobało mi się bardzo, że Loszka w końcu pokazał trochę pazura, zamiast biernie znosić niemożliwe fochy swojej arcytrudnej wybranki. Wyszło jej to na zdrowie. Intryga mocno wydumana, a i te psychologiczne rozdrapy Nastii irytujące, ale w sumie przeciętny poziom serii (czyli przyzwoity) został zachowany.