Czytelnicze podsumowanie stycznia 2022

Pamiec zwana Imperium - Arkady MartineTak się jakoś dziwnie złożyło, że w styczniu przeczytałam (m.in. za sprawą akcji #tydzieńzEmpikGO) ponadnormatywną ilość książek, bo aż 14 i 1/3 (ta niedoczytana to Trzeba być cicho Agnieszki Jelonek). Większość z nich opisywałam na bieżąco w krótkich notkach na FB bloga, ale pomyślałam, że je tu poprzerzucam dla potomności. I uzupełnię te nieopisane.

1. Gdyby wszystkie tegoroczne lektury trzymały poziom pierwszej, to byłby to wspaniały rok! Pamięć zwana Imperium Arkady Martine (tłum. Michał Jakuszewski, wydał Zysk i S-ka) to zarazem pierwszy tom cyklu i zamknięta historia, co zawsze cenię. Przynależność gatunkowa to SF z elementami space opery, kryminału, silnym wątkiem politycznym i… lingwistycznym. Ambasadorka niezależnej Stacji Tsel przybywa do stolicy międzyplanetarnego imperium, by zastąpić swojego poprzednika, po którym słuch zaginął. Wiezie pewien specyficzny sekret, który ma jej ułatwić pracę, ale na skutek dziwnego splotu wypadków nic nie przebiega choćby w przybliżeniu tak, jak powinno. Świetna, zajmująca, wciągająca, zaskakująca przygoda. Już nie mogę się doczekać polskiego wydania kolejnego tomu. Entuzjastycznie polecam fanom oryginalnego światotwórstwa w pakiecie ze świetnie pomyślaną intrygą kryminalno-polityczną. Psychologii też tu nie brakuje. I socjologii w ujęciu barbarzynka kontra cywilizacja. Cymesik i ex aequo książka miesiąca.

2. Byłam oczarowana Dżentelmenem w Moskwie (niezmiennie gorąco polecam!), więc na wieść o wznowieniu od dawna niedostępnego Dobrego wychowania Amora Towlesa (tłum. Anna Gralak, wydało Wydawnictwo Znak) natychmiast nabyłam i zaczęłam pochłaniać e-booka. Dziś skończyłam. Jest to opowieść zupełnie inna, zamiast magii ma w sobie magnetyzm z lekką nutką fatalizmu. Rozgrywa się w zasadzie w ciągu roku – od końcówki 1937, do schyłku 1938. W Nowym Jorku, gdzie główna bohaterka i narratorka – Katherine Kontent – szuka własnej drogi w szybko zmieniającym się świecie. Z bezpiecznej posady sekretarki w kancelarii prawnej przechodzi najpierw do wydawnictwa, a potem do redakcji nowo tworzonego magazynu Gotham. Pod wpływem kilku poznanych wtedy osób ze zdecydowanie wyższej sfery społecznej niż jej własna, młoda kobieta podejmuje decyzje prywatne i zawodowe, które ukształtują całą jej przyszłość. Wspominając ten niezwykły okres z perspektywy niemal 30 lat, jest w stanie dostrzec jego przełomowy i unikalny charakter. Niczego nie żałuje, a pewne niegdyś bolesne doświadczenia może już wspominać z nostalgią. W tej opowieści jest miejsce na jazz, gin, miłość, zazdrość, strzelby i nieporozumienia. Oraz na książki (całą ich masę), kościoły i braterstwo dusz, które niekiedy nie wystarczy. Najważniejsza okazuje się bowiem finalnie wolność wyboru. Warto. Ale miejsce hrabiego Rostowa w moim sercu jest niezagrożone.

3. O książce Emil i my Magdaleny Moskal macie notkę.

4. Ukryte ciała i Ty kochasz mnie Caroline Kepnes. Każdy ma jakieś guilty pleasures. Jedną z moich jest serial You od Netflixa, na podstawie powieściowego cyklu Caroline Kepnes o Joem Goldbergu, psychopatycznym seryjnym stalkerze i mordercy. Jakiś czas temu, w oczekiwaniu na trzeci sezon serialu, sięgnęłam po pierwszą w cyklu powieść, czyli Ty. Okazała się zasadniczo zbieżna z pierwszym sezonem ekranizacji. Ale już Ukryte ciała w pewnym stopniu fabularnie odbiegały od kolejnego sezonu. A Ty kochasz mnie praktycznie w ogóle nie pokrywa się z sezonem trzecim – i w zasadzie całe szczęście. Dzięki temu czytało mi się ją najlepiej ze wszystkich, bo z największym zaciekawieniem. A w ramach tej konwencji nawet mocno naciągane twisty aż tak mi nie przeszkadzały. W finale nawet było mi Goldberga trochę żal – więc jeśli autorka potrafi tak poprowadzić narrację z punktu widzenia faceta, który ma na koncie 7 zabójstw, by wzbudzić dla niego przynajmniej śladowe współczucie, to jest pewne osiągnięcie. A serio to Joe jest cynikiem pozbawionym wszelkich złudzeń co do ludzkości, do tego wrzuca w swój strumień świadomości sporo nawiązań do muzyki, literatury i filmu. Nie są to pozycje wysokich lotów, ale jako rozrywkowy przerywnik dla zresetowania mózgu u mnie sprawdziły się idealnie. Tłumaczył Jacek Żuławnik, a wydało Wydawnictwo W.A.B.. Serial także polecam, a wręcz serial warto zobaczyć w pierwszej kolejności (przynajmniej moim zdaniem). Pierwszy tom aktualnie najtaniej w Woblink, a trzeci będzie za 12,90 zł dla abonentów Empik Premium od 7 do 13 lutego. Ja swój kupiłam kilka dni temu za 17,50 zł w Świat Książki, ale ta promocja już się skończyła.

5. Po Stan zdumienia Ann Patchett (tłum. Anna Gralak) sięgnęłam na fali zeszłorocznego zachwytu Domem Holendrów. Nie mogę powiedzieć, żebym była niezadowolona z tej lektury, ale to jednak powieść zupełnie odmienna, jeśli chodzi o klimat. Mocno oniryczna i osnuta na trochę fantastycznych założeniach. Samo w sobie nie jest to wadą, podobnie jak niespieszne tempo narracji, budujące klimat egzotycznej tajemnicy i pewnego odrealnienia. Ale główna bohaterka, Marina, niesamowicie mnie irytowała swoją biernością. A pod koniec to już kołek do zawieszania niewiary trzasnął z hukiem. Niemniej, czytało się całkiem przyjemnie mimo tych drobnych zastrzeżeń i na pewno sięgnę w przyszłości po inne tytuły tej autorki.

6. Do Płaczu Marty Kisiel miałam w zeszłym roku dwa podejścia i nie dotarłam nawet do 1/3. Jako że bardzo miło wspominam Toń i polubiłam niektórych bohaterów, zrobiłam podejście ostatniej szansy w nowym roku i tym razem udało mi się skończyć. U tej autorki najbardziej cenię stronę językową, nawiązania i pomysły, cechujące się niesamowitą dawką oryginalności, z wykonaniami różnie bywa, szczególnie humor nie zawsze ze mną rezonuje. W tym przypadku więcej było opowiadania niż dziania, co stanowiło dla mnie jako czytelniczki poważny problem, zwłaszcza że te najistotniejsze fabularnie wypadki rozegrały się w zasadzie poza sceną. Nie przypadło mi też do gustu zakochanie instant zaserwowane na pociechę dwójce protagonistów w finale. No ale zgodnie z tytułem płakałam (albo prawie), więc nie tak do końca rozminęłam się z tą historią.

7. Trzy tłumaczki Krzysztofa Umińskiego to ex aequo książka miesiąca. Coś doskonałego! Opowieść o trzech tłumaczkach – Joannie Guze, Annie Przedpełskiej – Trzeciakowskiej i Marii Skibiniewskiej (o tej ostatniej wiadomo najmniej). Wszystkie wyjątkowo oddane pracy i chyba głównie to je łączy, bo poza tym wydają się bardzo różne. Pierwsza zdecydowanie wyprzedzała swoje czasy, jeśli chodzi o podejście do związków z mężczyznami. Samotnie wychowywała córkę, którą kochała, ale i uważała za utrapienie. Druga ma dużą rodzinę (obecnie ma 95 lat i jest jedyną z bohaterek, z którą autor rozmawiał osobiście – niezwykła kobieta). Trzecia miała tylko męża, a po jego śmierci całe życie wypełniła pracą. Poza tym to oczywiście opowieść o książkach, autorach, historii i realiach (w tym finansowych) pracy tłumaczek. Jeśli cokolwiek z tego was interesuje, to będziecie zachwyceni. Autor wykonał gigantyczną pracę i w zasadzie jedyną wadą tej książki jest to, że kończy się w wersji czytnikowej na 80% – tak rozległą ma bibliografię. Cudna mozaika z listów, cytatów i rozmów, składająca się w porywającą całość i wielowymiarowy dokument pewnej epoki.

8. Zawiodła mnie Książka o przyjaźni Macieja Marcisza. Ostatnio parsknęłam śmiechem, widząc w jakimś tekście czy recenzji porównanie Marcisza do Sally Rooney (której wprawdzie nie cenię przesadnie wysoko, ale jest sprawną pisarką i przynajmniej tworzy interesujących bohaterów). Ale potem pomyślałam: kurczę, może faktycznie jego druga powieść jest lepsza niż pełne truizmów, stereotypów i przerysowań Taśmy rodzinne. Disclaimer: jest gorsza. Jest to pewne osiągnięcie, które bierze się przede wszystkim z tego, że autor każe nam wierzyć w całkowicie nierealną relację trójki nieprawdziwych ludzi. Weźmy choćby okoliczności powstania tej przyjaźni: w ciągu pierwszego tygodnia nauki w liceum dwie dziewczyny, Kasia i Dorota, zakochują się w tym samym chłopaku – dosłownie lub prawie dosłownie od pierwszego wejrzenia. Ten chłopak, Michał, okazuje się gejem, który trzeciego dnia nauki zmienia klasę, żeby chodzić do tej samej, co chłopak, który z kolei jemu się podoba. Potem Kasia i Michał namawiają Dorotę, żeby też się do nich przeniosła. Po czym wszyscy troje prawie codziennie piszą do siebie listy – takie normalne, na kartkach papieru, mimo że mają już Internet, komunikatory itp. Przez całe liceum i wiele lat później żadne z nich nie nawiązuje innej przyjaźni ani bliższej relacji. Ba, do pójścia do liceum też dziwnym trafem nie mieli żadnych przyjaciół ani bliższych kolegów. Kasia jest dzieckiem wysoko funkcjonujących weekendowych alkoholików, Dorota nadmiernie ambitną jedyną córką dwójki lekarzy, a Michała wychowuje babcia, bo ojciec dał nogę, a matka wyjechała do Stanów do pracy.
Wszystko w Książce o przyjaźni jest wydumane i sztuczne. Szkoda waszego czasu.

9. Bratnia dusza Davida Diopa. Niewielka objętościowo książka z bardzo dużym ładunkiem trudnych emocji i przerażających zdarzeń. Alfa, narrator, Senegalczyk walczący we francuskich szeregach w okopach I WŚ, inkantacyjnym, pełnym powtórzeń językiem (w przekładzie Jacka Giszczaka) opowiada historię swojego szaleństwa, zapoczątkowanego śmiercią przyjaciela. Kulminacja rozpadu osobowości Alfy następuje w ostatniej scenie. Jest to historia straszna, ale jednak banalna powszechnością, bo wszak nie brak takich w żadnej wojennej scenerii. Z uwagi na użyty język, narracja do pewnego stopnia hipnotyzuje i porywa. Jest to zatem powieść dobra. Ale zarazem typowy Booker, którego nie byłoby, gdyby nie pochodzenie bohatera i autora, jestem gotowa się o to założyć. Innymi słowy, nie jest to w moim odczuciu geniusz godny nagród i najwyższych wyróżnień, ale i tak się cieszę, że mogłam przeczytać. Powieść ukazała się nakładem Wydawnictwo Cyranka.

10. Przeczytałam nagrodzone tegorocznym Paszportem Polityki Kości, które nosisz w kieszeni Łukasza Barysa. Jest to debiut powieściowy autora, który ma już na koncie książkę poetycką oraz publikację opowiadań w prasie. Narratorką tej historii jest czternastoletnia Ula, starsza siostra Daniela i Soni. Dziewczyna mieszka z rodzeństwem, matką pracującą na utrzymanie rodziny w Biedronce i umierającą na raka babcią w zaniedbanym domku w Pabianicach. I to po Pabianicach – realnych aż do bólu potransformacyjnej nędzy i różnorakich patologii oraz nierealnych, zaludnionych przez cmentarne duchy i postaci z legend, jak szkaradna księżniczka Pabianka – oprowadza nas wrażliwa i ponadprzeciętnie introspektywna, prześladowana przez rówieśników z powodu wyglądu i statusu społecznego nastolatka. Gdyby Kości były trochę lepiej zbalansowane, mniej nierówne i miały jakąś faktyczną strukturę fabularną, zamiast być serią miniaturek z pogranicza normalnej i paranormalnej codzienności mniejszego miasta/ubogiej rodziny, mogłabym powiedzieć, że przywodzą mi na myśl „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” Jesmyn Ward. Są jednak zbyt wyraźnie ambitną, ale nie do końca udaną próbą, by je aż takim porównaniem nobilitować. Niemniej, jest to próba ciekawa, a fragmentami nawet bardzo dobra. Właśnie z myślą o takich rzeczach stworzono niegdyś, jak mi się wydaje, Paszporty Polityki. Słowem – można, ale bez wygórowanych oczekiwań. Dziwnym trafem to kolejna w cyklu książka z Wydawnictwo Cyranka.

11. Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję Mateusza Pakuły. Najbardziej przejmująca i najtrudniejsza. Bo to jest po prostu – częściowo pisany wstecz, boleśnie wręcz intymny, pełen wściekłości, miłości i bezsilności, dziennik odchodzenia rodzica, które trwało dziesięć miesięcy i rozpoczęło się diagnozą raka trzustki. Niecałe 4 miesiące po diagnozie zaczęła się pandemia. Ale to nie tylko zapis i próba odtworzenia emocji własnych autora i całej jego rodziny, wyzwolonych przez chorobę i zbliżającą się nieubłaganie śmierć jednego z najbliższych. Jest tu miejsce na fragment dramatu (Mateusz Pakuła jest autorem licznych sztuk teatralnych, jedną z nich pisał w czasie, gdy jego tatuś, jak o nim mówił i myślał przez większość życia, dopóki sam nie został ojcem, przechodził chemioterapię) i na spisaną z dyktafonu nietypową wojenną opowieść babci, której rodzice – za namową sąsiada folksdojcza – wyjechali na roboty do III Rzeszy, zabierając dwoje dzieci (trzecie urodziło się już na wyjeździe). Szczerość tego tekstu wzrusza, ale bywa aż krępująca, bo jest po prostu bezwzględna. Swoje i rodziny traumatyczne doświadczenie Mateusz Pakuła opisał, by przedstawić akt oskarżenia systemowi, który – zasłaniając się frazesami o szacunku dla życia i wzniosłym cierpieniu – traktuje umierających ludzi gorzej niż znajdujące się w analogicznej sytuacji zwierzęta. Skazuje ich na upokarzające, bezsensowne cierpienie. Sceny pandemiczne z kieleckiego oddziału paliatywnego po prostu mrożą krew w żyłach, ale najgorsze jest tytułowe wyznanie syna. Człowiek nie powinien być w XXI wieku zmuszany do tego, by mierzyć się z takimi wyborami, decyzjami, niewyobrażalnymi zaniechaniami. Świadoma deklaracja umierającego o woli zakończenia cierpień powinna być akceptowana przez medycynę i prawo. Podziwiam odwagę i poświęcenie autora, który nie zawahał się obnażyć duszy w słusznej sprawie. Mam nadzieję, że to trudne do wyobrażenia poświęcenie prywatności nie pójdzie na marne. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Nisza.

12. Niekwestionowanym gniotem miesiąca zostało Święto ognia Jakuba Małeckiego, o którym napisałam płonącą oburzeniem notkę.

13. Na pociechę miałam nowy znakomity przekład jednej z najważniejszych książek mojego dzieciństwa, czyli Anne z Zielonych Szczytów L.M. Montgomery (tłum. Anna Bańkowska) i co Wam powiem, to Wam powiem, ale Wam powiem: było to dobre. Dorosłam chyba do nowego przekładu Ani, bo parę lat temu kupiłam nową, z taką paskudną zieloną okładką, w której była Rachel Linde, i tylko z tego powodu nie byłam w stanie na nią nawet patrzeć. A tymczasem przekład Anny Bańkowskiej jest tak przyjemnie uwspółcześniony, że po prostu się przez niego płynie (owszem, miałam pod ręką kanoniczne tłumaczenie Bernsteinowej, z zaczytanego na śmierć i poklejonego taśmą – która od wertowania puściła – wydania Naszej Księgarni z 1990). I nareszcie tekst o Anne z e na końcu ma sens, podobnie zresztą będzie na dalszym etapie cyklu z Rillą-Ma-Rillą, skoro Maryla została Marillą. No i są zaznaczone wszystkie cytaty z literatury, a nawet w oryginale tego nie ma! Na dowód wszystkich powyższych twierdzeń wrzuciłam na FB trzy wersje zakończenia. Jak widać nawet na tak niewinnej próbce, ukochany przez masy przekład Bernsteinowej nie jest wierny (zwróćcie uwagę choćby tylko na ostatnie zdanie), a uaktualnienie języka naprawdę nie zaszkodziło, a wręcz – jestem o tym przekonana – uczyniło tekst przyjaźniejszym dla współczesnego czytelnika docelowego. Jestem zatem ku własnemu zdziwieniu jak najbardziej na tak i wręcz wdzięczna tłumaczce, bo dzięki niej jedna z moich ukochanych historii ma szansę przetrwać i dawać frajdę kolejnym generacjom czytelników. Dla nich przekład Bernsteinowej z pewnością jest zbyt archaiczny. Trzymam kciuki za przetłumaczenie całości i na pewno przypomnę sobie dzięki Wydawnictwo Marginesy kolejne tomy.

A czternastą czytałam jako beta czytelniczka. Napiszę o niej w stosownym czasie.