Historia naszej relacji przypomina nieco tandetną powieść obyczajową, tylko bez obowiązkowego szczęśliwego zakończenia. Bo zakończenia jeszcze nie ma, właściwie – o dziwo. Najpierw była wielka, eksplodująca niczym supernova miłość. Bo kiedyś Deaver pisał świetne powieści. Postać Lincolna Rhyme’a, sparaliżowanego kryminalistyka, miała w sobie niezwykły potencjał. Bardziej już nie dało się postawić ludzkiego umysłu, uwięzionego w klatce bezwładnego ciała, w centrum i wynieść jego mocy na wyższy piedestał. A autorowi chciało się dopracowywać fabuły. Mag, Tańczący trumniarz czy Kamienna małpa to do dzisiaj mój prywatny kryminalny top. Również teksty spoza cyklu o Lincolnie i Amelii, takie jak Panieński grób czy Modlitwa o sen, gwarantowały znakomitą, wciągająca, trzymającą w napięciu lekturę. W okolicach Zegarmistrza coś się zaczęło psuć. Gdy Deaver zaczął pisać "na dwa fronty" tj. w jednym roku publikując powieść z Dance, w kolejnym z Rhymem, jeszcze nie chciałam przyjąć do wiadomości, że to produkcja taśmowa. Jak z Woodym Allenem, łudziłam się i dawałam szanse przez parę lat. Aż przyszedł Hak, który był tak nudny, że sygnowanie go nazwiskiem Deavera wydawało mi się kolosalnym nieporozumieniem. Z Dance dałam sobie spokój po wyjątkowo nędznych Przydrożnych krzyżach, do tej pory nie tknęłam Twojego cienia (swoją drogą, interesujące tłumaczenie XO:).
Ale nie umiałam porzucić Lincolna Rhyme’a, nawet słabsze powieści z jego udziałem ciągle coś w sobie miały (mimo irytującej powtarzalności schematów), a Rozbite okno było wręcz bardzo dobre. Nie tak dawno sięgnęłam po nowelkę A textbook case i… umęczyłam się z nią okrutnie. Takiego króciaka pozostawiłam w jednej trzeciej na jakiś tydzień, cały koncept, już po doczytaniu, wydał mi się naciągany, efekciarski i sztuczny.
Mimo wszystko wciąż nie umiem zrezygnować z lektury najnowszej Rhyme’owej powieści, czyli Kill roomu. Ale chyba po raz kolejny ja, która Rhyme’a czytałam w oryginale na długo przed polską premierą (jedyny autor – obok Pratchetta – którego wyróżniałam w ten sposób w erze przedKindle’owej), nie żałując niewielkich zasobów finansowych na hardcovery, nie zapoznam się z najnowszym tekstem przed polską premierą, zapowiedzianą na wrzesień. I wcale mnie to nie martwi. A perspektywa lektury nieco mnie przeraża, bo co będzie, jeśli dłużej nie zdołam podtrzymywać złudzeń?:)
Na szczęście miejsce Deavera w moim sercu zajął tymczasem Jo Nesbo, oby sukcesy zbyt szybko nie uderzyły mu do głowy.