Zbierałam się długo do Vicky, Christiny, Barcelony, ale jeszcze mi się zebrać nie udało. A po obejrzeniu najnowszego dzieła reżysera Annie Hall wiem, ze nie będę się spieszyć. W okrzykniętym powrotem do formy filmie pod jak zwykle uroczo nieadekwatnym do oryginału polskim tytułem Co nas kręci, co nas podnieca dobre jest pierwsze 40 minut (i to maksymalnie). Zresztą, to też kotlety odgrzewane po raz nie wiadomo który, ale jednak z pewnym wdziękiem. Młodziutka prowincjuszka odmienia zgorzkniały żywot nowojorskiego mizantropa. Na chwileczkę. Potem idyllę przerywa przyjazd jej matki, która nie popiera związku córki z kuśtykającym dziadem cierpiącym na zaburzenia lękowe, nerwicę natręctw i co tylko chcecie.
Allen od lat kręci filmy właściwie o tym samym. Nigdy wcześniej mi to nie przeszkadzało. Facet jest błyskotliwy i wciąż, nawet w tak słabym (jak na niego) produkcie, potrafi w jednej scenie upakować więcej tekstów zapadających w pamięć niż inni reżyserzy w całej swojej filmografii. Ale jednak ewidentnie się zapętlił. Zgubił niewymuszoną lekkość i wdzięk – w efekcie film się dłuży. Nie jest to takie nieporozumienie jak Scoop czy (chrońcie, bogowie) Sen Kasandry, ale już od takiego Życia i całej reszty, na którym po prostu płakałam ze śmiechu, dzielą je lata świetlne. Nie graj tego jeszcze raz, Woody. Zagraj w końcu coś nowego.