Naprawdę wiele, za znakomitą historię powiązań i konfliktów między miejscowymi rodami. Ale jednak zdecydowanie nie wszystko. Nie przepadam za Marquezem, a autor inspiracji nim nie ukrywa, wystarczy spojrzeć choćby na motto powieści. O ile pewne elementy magiczne są do przyjęcia i płynnie wpasowują się w całość (choćby rytuał przekładania noworodków między gałęziami jabłoni, filiżanka lecząca kurzajki, czy niech już nawet będzie ten Juda narodzony z brzucha wieloryba), to jednak zdecydowanie nie dotyczy to wszystkich tego rodzaju rozwiązań. Najbardziej chyba raził mnie pan Gallery powracający z martwych, by w materialnej formie odprawiać pokutę. Zupełnie niepotrzebna i brzydko naciągana była też w mojej ocenie końcowa klamra narracyjna. Taka historia jak z Judą ma status legendy i choć wiem, że w utworze kluczowe znaczenie odgrywa koncepcja płynności czasu, coś jak wąż Uroboros zatapiający wciąż od nowa zęby we własnym ogonie, to w tym wydaniu nie jestem skłonna jej kupić, bardzo mi przykro.
Zastrzeżenia powyższe nie zmieniają jednak faktu, że jest to więcej niż dobra powieść, dająca unikalną okazję zaznajomienia się z trudnymi realiami życia w Nowej Fundlandii na przełomie XIX i XX wieku.