Nowofundlandzkie Sto lat samotności… tylko lepsze

Czyli – w końcu udało mi się zabrać za polecany od dawna i ze wszystkich stron Dostatek Michaela Crummeya. Czytało mi się tę powieść o losach wielu pokoleń społeczności niewielkiej rybackiej osady (czy wręcz całego nowofundlandzkiego wybrzeża) naprawdę znakomicie, choć miała w sobie sporo wątków rodem z telenoweli. Jest jednak napisana na tyle zajmująco, że pochłania się tekst bez zwracania uwagi na pewne dość sztampowe elementy, refleksje tego rodzaju przychodzą dopiero później. Najlepiej zaś o autorze i jego pracy świadczy to, że nie rzutują negatywnie na ocenę całości, gdyż w swojej opowieści zdołał pożenić realizm z baśniową konwencją na tyle skutecznie, że naprawdę wiele jestem skłonna mu wybaczyć. A ja, zgodnie z pseudonimem, łatwo nie wybaczam:)
Naprawdę wiele, za znakomitą historię powiązań i konfliktów między miejscowymi rodami. Ale jednak zdecydowanie nie wszystko. Nie przepadam za Marquezem, a autor inspiracji nim nie ukrywa, wystarczy spojrzeć choćby na motto powieści.  O ile pewne elementy magiczne są do przyjęcia i płynnie wpasowują się w całość (choćby rytuał przekładania noworodków między gałęziami jabłoni, filiżanka lecząca kurzajki, czy niech już nawet będzie ten Juda narodzony z brzucha wieloryba), to jednak zdecydowanie nie dotyczy to wszystkich tego rodzaju rozwiązań. Najbardziej chyba raził mnie pan Gallery powracający z martwych, by w materialnej formie odprawiać pokutę. Zupełnie niepotrzebna i brzydko naciągana była też w mojej ocenie końcowa klamra narracyjna. Taka historia jak z Judą ma status legendy i choć wiem, że w utworze kluczowe znaczenie odgrywa koncepcja płynności czasu, coś jak wąż Uroboros zatapiający wciąż od nowa zęby we własnym ogonie, to w tym wydaniu nie jestem skłonna jej kupić, bardzo mi przykro.
Zastrzeżenia powyższe nie zmieniają jednak faktu, że jest to więcej niż dobra powieść, dająca unikalną okazję zaznajomienia się z trudnymi realiami życia w Nowej Fundlandii na przełomie XIX i XX wieku.