Znani nam już ze Ściany sekretów detektywi Moran i Conway dostają sprawę zabójstwa młodej dziewczyny, która na pierwszy rzut oka wygląda jak typowa kłótnia kochanków, i to nawet ze sprawcą – chłopakiem ofiary – podanym na talerzu. Brak jest jednak jakichkolwiek fizycznych dowodów, że podejrzany w ogóle wszedł do domu (twierdzi, że choć pojawił się na umówioną kolację, nie został wpuszczony). Ktoś usunął wszystkie odciski palców, nawet z miejsc zupełnie nieoczywistych, i odłączył od prądu kuchenkę, żeby zabójstwa nie ujawniłprzedwcześnie aktywowany dymem alarm przeciwpożarowy. Taki poziom zimnejracjonalności nie pasuje do mięczakowatego pięknoducha, jakim jawi się chłopak ofiary. Tymczasem przyjaciółka zmarłej sugeruje, że mogła się ona widywać równolegle z kimś innym…
Kto zna cykl irlandzkiej pisarki o dublińskim Wydziale Zabójstw, ten wie, że na dynamiczną akcję nie ma u niej co liczyć. Nie za to ją kochamy. Ale muszę uczciwie przyznać, że ze swojej najnowszej intrygi Tana French tak znaczną część umieściła w myślach i odczuciach głównej bohaterki i narratorki – detektyw Antoinette Conway – że bardzo niewiele brakowało, bym straciła do tej powieści cierpliwość. Ja, wielka fanka i promotorka serii, która wyglądała Ostatniego intruza niczym kania dżdżu od pierwszych wzmianek prasowych. Niewątpliwie to najbardziej statyczna część cyklu, a przy obiektywnym spojrzeniu na strukturę i całość pomysłu z punktu widzenia zakończenia – niestety także najbardziej przegadana. French osiągnęła już taki sukces, że redaktorzy chyba zaczęli jej pozwalać na więcej ulubionych rozbudowanych introspekcji niż do tej pory. Mają gwarancję, że i tak się sprzeda. Według mnie przyjmowanie takiego założenia to stąpanie po dość cienkiej linie. Ostatni intruz mimo intrygującego początku ma bowiem pośrodku mieliznę liczącą jakieś 200 stron (nic się nie dzieje, jak w polskim filmie, całość można by wyciąć, co by tylko książce pomogło) i dopiero końcowa 1/3 dowodzi, że warto było przez nią przebrnąć. Skoro sama niemal odpadłam, to dla nowych czytelników próg wejścia może okazać się za wysoki. A podejrzewam, że i spora część wiernych wielbicieli będzie miała trudności z dotarciem do miejsca, w którym puzzle zaczynają się wreszcie składać w całość (70% z 576 stron, tu się kończy ta mielizna, co to się dość wcześnie zaczyna).
Koncept powieści bardzo na tym rozwodnieniu traci, bo choć prosty, jest znakomity. Sprowadza się do zagadek percepcji, biblijnego Mają oczy, a nie zobaczą. Do tego wewnętrznego formatowania, którego nie jesteśmy do końca świadomi, ale które sprawia, że automatycznie odrzucamy pewne możliwości jako niedopuszczalne z czysto aksjologicznego punktu widzenia. A jednocześnie święcie wierzymy w to, że świat i ludzie są dokładnie tacy, jak nam się wydaje. Żyjemy we własnej głowie, a obiektywna rzeczywistość istnieje równolegle do tej przez nas postrzeganej. Rzadko kiedy dochodzi między tymi światami do kolizji, której nie dałoby się zamortyzować przećwiczonymi schematami racjonalizacji. Ostatni intruz opisuje właśnie taki przypadek, zatem wejście do głowy Antoinette ma niewątpliwie swoje uzasadnienie. French posłużyła się tym środkiem, by zilustrować opisany wyżej mechanizm, jednak posunęła się zdecydowanie za daleko i w rezultacie niemal udało jej się zmarnować efekt zaskoczenia, na który tak pieczołowicie pracowała. Jest to zatem z mojej strony polecanka tylko dla bardzo odpornych czytelników.