W nowym roku podejmę próbę pisania o ważniejszych przeczytanych tytułach, zanim o nich całkiem zapomnę. Zachowując optymizm, postaram się tymczasem nie zastanawiać, jak szybko moje starania w tym kierunku spełzną na niczym. W zamian proponuję skondensowaną refleksję o powieści trochę nieoczekiwanej, a jednak, paradoksalnie, wyczekiwanej.
Spieszę z wyjaśnieniem: Susanna Clarke, autorka najbardziej znana ze zekranizowanej przez BBC monumentalnej i znakomitej powieści fantasy Jonathan Strange i pan Norrell (moją recenzję znajdziecie tutaj), od wielu lat zapowiadała powrót z kolejną powieścią z tego samego uniwersum. Zamiast niej ukazała się jednak po długiej przerwie, spowodowanej m.in. perturbacjami zdrowotnymi pisarki, rzecz całkowicie ze światem, który przyniósł Clarke sukces, niepowiązana. Dla mnie, czytelniczki nieco zawiedzionej zbiorem opowiadań o elfach z tamtego świata Damy z Grace Adieu, otwarcie nowego frontu i niewielka objętość mimo powieściowej formy były wyjściowymi zaletami Piranesiego.
Zaczęła się ta przygoda całkiem dobrze, bo intrygująco i w sposób skrajnie odmienny od oczekiwanego. Otóż w Piranesim dostajemy opowieść osadzoną w zagadkowym, ogromnym Domu, zalewanym przez morze i nawiedzanym przez nadmorskie ptactwo. Dom składa się z niezliczonej ilości sal, ma jednak tylko dwóch żywych mieszkańców – tytułowego Piranesiego i Tego Drugiego. Poza nimi sale wypełniają niezliczone posągi, przedstawiające ludzi wykonujących rozmaite czynności, jak również zwierzęta. Piranesi i Ten Drugi eksplorują labirynt korytarzy, starając się zgłębić naturę Domu i przetrwać, co wobec ograniczonej dostępności pożywienia i nieregularnych ataków wodnego żywiołu nie jest przedsięwzięciem łatwym. Dawniejsi mieszkańcy, którym się ta sztuka nie udała, pozostali w Domu na zawsze, a ich szczątki Piranesi otacza troskliwą pieczą.
Narracja ma formę dziennika prowadzonego przez tytułowego bohatera, trudno zatem o bardziej kameralną perspektywę. Łatwo zgadnąć, że po latach dość monotonnej egzystencji dołączamy do protagonisty akurat w okresie, w którym nastąpi przełom w jego postrzeganiu Domu, a nawet własnej osoby. Stopniowe odkrycia są może szokujące dla narratora (który np. dowiaduje się, że nie może do końca polegać na własnej pamięci), czytelnik jednak, zwłaszcza znający poprzednią powieść autorki, dość szybko wyłapie motywy powracające.
Nie to jednak było moim największym zawodem związanym z Piranesim. Można wszak snuć dziesiątki interesujących, różnorodnych historii o wypaczaniu się relacji ucznia i mistrza. W czym innym rzecz. Autorka zaintrygowała mnie nowym, zagadkowym światem, którego następnie w zasadzie w ogóle nie wykorzystała, wprowadzając ostatecznie fabułę w rozczarowująco przewidywalne koleiny.
Cała magia w poszła w gwizdek.
Tłumaczył Wojciech Szypuła, a powieść ukazała się w Wydawnictwie MAG, w serii Uczta Wyobraźni.