Tak się jakoś ostatnio złożyło, że czytam sporo powieści, w których istotną rolę odgrywają relacje rodzinne. Ale Tirza była spośród nich zdecydowanie najdziwniejszą i najtrudniejszą do oceny. Muszę przyznać, że bezpośrednio po zakończeniu lektury w moich czytelniczych odczuciach dominował zawód. Mniej więcej do połowy historia trzymała w napięciu i ciągłym niepokoju, dając poczucie obcowania z czymś niezwykłym. Później napięcie wyparowało, a gdy autor ostatecznie zdecydował się ujawnić zakamuflowany uprzednio zwrot akcji, okazał się on, mimo swojego makabrycznego charakteru, rozczarowująco przewidywalny. Zwyczajny do bólu. Miałam poczucie, że zostałam oszukana – złożono mi stertę obietnic (pieczołowicie i w rozbudowany sposób uwiarygodnionych), które ostatecznie nie zostały spełnione, rozpłynęły się w efektownym banale.
Ale potrzebowałam czasu, żeby ochłonąć (sam stopień mojego emocjonalnego zaangażowania w powieściowe zdarzenia i gwałtowność negatywnej reakcji na puentę potwierdzają, że nie była to proza typowa) i spojrzeć na fabułę z dystansu. Kiedy już to zrobiłam, ocena całości uległa pewnemu polepszeniu, zrozumiałam bowiem, że nie sama fabuła była w Tirzie najważniejsza. Najważniejszy był bohater, Jörgen Hofmeester, i jego osobisty dramat. Oto, w jakich okolicznościach autor przedstawia nam swojego bohatera:
Jörgen Hofmeester stoi w kuchni i kroi tuńczyka na przyjęcie. Lewą ręką przytrzymuje surową rybę. Trzyma nóż tak, jak nauczył się na kursie „Jak przyrządzić sushi i sashimi”, w którym brali udział z małżonką pięć lat temu. Nie za mocno przyciskać nóż, na tym polega sekret.
Niby zwyczajne zdanie, normalna czynność, a jednak dla mnie już ta małżonka była podejrzana. Tu wprawdzie wypowiada się jeszcze narrator, ale szybko okazuje się, że Hofmeester nie myśli o swojej żonie inaczej niż właśnie per małżonka. To raczej nie jest typowe, jak zresztą większość rzeczy w jego małżeństwie. Choćby to, że małżonka trzy lata temu wypisała się z rodziny, pozostawiając ojcu wychowanie młodszej córki – jak to mówią, wyszła po pomidory i nie wróciła do tej pory. Z porzuceniem jednak bohater jakoś sobie poradził. Stanął na wysokości zadania, podtrzymał rutynę, bardzo dla niego istotną, i funkcjonowanie rodziny. Nawet kiedy małżonka (naprawdę po przeczytaniu tej powieści nie da się użyć innego słowa, zresztą, o ile się nie mylę, imię połowicy Hofmeestera w ogóle w tekście nie pada, i chyba nieprzypadkowo, bo to nawet nie osoba, jedynie piastun funkcji) na kilka dni przed imprezą maturalną Tirzy, młodszej córki, wraca do domu, nie tłumacząc nic nikomu, protagonista zachowuje zimną krew, opanowanie i kulturę. Słowem, nie jest łatwo go złamać czy choćby poruszyć.
Dla Jörgena bycie normalnym, szanowanym członkiem społeczeństwa, wzorowym ojcem rodziny, pracownikiem wydawnictwa, właścicielem domu pod dobrym amsterdamskim adresem – to wartości najważniejsze i fundamentalne. Już we wstępnej części powieści czytelnik nabiera jednak przekonania, że między postrzeganiem rzeczywistości przez bohatera a sferą faktyczną zieje ogromna przepaść. Innymi słowy, z Hofmeesterem, mimo wszystkich jego racjonalizacji, służących podbudowie samooceny, jest coś nie tak. Pozory i opowieści snute na własny użytek stanowią kotwicę, dzięki której utrzymuje się na powierzchni codzienności, a wyparcie – jego podstawowy mechanizm adaptacyjny. Grunberg stopniowo odbiera bohaterowi wszystkie składowe jego tożsamości, wszelkie zabezpieczenia. Zmusza go w końcu do stawienia czoła niełatwej prawdzie o własnej rodzinie i sobie samym. A to, jak można się domyślić, nie kończy się najlepiej.
Z perspektywy czasu uważam, że Tirza to powieść, którą powinno się przeczytać dwukrotnie. Bo dopiero kiedy zna się fabułę, można w pełni docenić wszystko, co dzieje się w tle. Cichy dramat jednostki, której świat powoli, ale nieodwołalnie się wali. Świat wprawdzie w dużej mierze fikcyjny, ale dla niej realny i wystarczający.
Nie najlepsza, ale zdecydowanie najciekawsza z trzech czytanych przeze mnie do tej pory pozycji od Wydawnictwa Pauza. Przekład – Małgorzata Diederen-Woźniak.