If you want the rainbow, you must have the rain

Zakończyło się Boardwalk Empire, jeden z moich ulubionych seriali ostatnich lat, wspaniały od czołówki po ostatnią piosenkę. Mieli słabsze momenty w trzecim i czwartym sezonie, ale finałowy, skandalicznie skrócony ze standardowych 12 do 8 epizodów, pokazał, że serial był przemyślany od początku do końca, oferując niesamowicie spójne zamknięcia wszystkich wątków i przepiękne, smutne, nostalgiczne łuki narracyjne, na widok których ręce same składały się do oklasków.

Bo poza tym, że serial był ilustracją zachodzących w USA od czasów prohibicji do aresztowania Capone’a przemian społecznych i pokazywał proces formowania się przestępczości zorganizowanej w dzisiejszym rozumieniu tego pojęcia, był też opowieścią o konkretnych postaciach, których losy śledziliśmy z zaangażowaniem przez lata, darząc je sympatiami i antypatiami, kibicując im bądź życząc rychłego upadku. Jak obiecywało hasło promujące finałową serię, nikt nie odszedł po cichu.
Jednocześnie cała produkcja odeszła z klasą – wyjątkowym majstersztykiem castingowym było obsadzenie Marca Pickeringa w roli młodszego Nucky’ego – wręcz nie mogłam uwierzyć, gość tak idealnie skopiował wszystkie maniery, intonację i gesty, którymi Steve Buscemi obdarzył głównego bohatera. Takie cuda zdarzają się niezwykle rzadko.
Zatem, jeśli porzuciliście serial, wróćcie.
Jeśli go nie znacie, zapoznajcie się.
Ręczę, że warto.