Sidequel Czasomierzy, ale bez wewnętrznego pęknięcia (Slade house, David Mitchell)

O ile Czasomierze byłyby genialną powieścią, gdyby nie ostatnia część, o tyle Slade house, opowiadający o dwójce renegatów Drogi Cienia i ich kilkorgu ofiarach (tak, główny nurt to Anachoreci Kaplicy Zmierzchu Katara Ślepca Klasztoru Tomasjanów z Przełęczy Sidelhorn – znani i nielubiani, przynajmniej przeze mnie), to ze strony Mitchella pójście na łatwiznę. Kilkukrotne odegranie tego samego refrenu w konwencji grozy z nutką horroru, z podmienianiem li i jedynie  głównych aktorów i subtelnym powiązaniem ich losów oraz nawiązaniami do innych powieści – dla autora z warsztatem Mitchella to betka. Pod względem objętościowym ten przypis do Czasomierzy to niemal nowelka, ale wychodzi jej na dobre i niewielka objętość, i jednorodna stylistyka.
Nie da się ukryć, mimo wewnętrznej powtarzalności i przewidywalnego od pierwszej strony zakończenia znakomicie się to czyta. Tym razem nie ma słownej waty. Jest za to, jak zwykle, gęsty klimat, świetny styl i sprawnie nakreślone, przekonujące postaci o różnorodnych życiorysach i pragnieniach. Oraz znakomity przekład Justyny Gardzińskiej.
Wciąż chciałabym, żeby autor Widmopisu wyszedł w końcu ze swojej tematycznej i formalnej strefy komfortu i ponownie mnie olśnił, jak mu się trzykrotnie udało.
Ale jeśli odgrzewany kotlet ma smakować tak jak Slade house, to następnym też nie pogardzę. Może wspomnienie nie zostaje na długo, ale niestrawność nie grozi.