Zawsze smutno, kiedy jedna z ulubionych autorek zawodzi. Kiedy zawodzi w zakończeniu cyklu tworzonego przez ponad dwadzieścia lat, smutek przestaje już być adekwatnym określeniem. Do niewielu tekstów mam silnie emocjonalny stosunek, do niewielu bohaterów przywiązuję się tak, jakby istnieli naprawdę. Ale jeśli już którymś z tego elitarnego grona dzieje się krzywda w postaci całkowitej i nieuzasadnionej przemiany osobowości, mój wewnętrzny Wierny Czytelnik domaga się krwi.
I słuchajcie, totalnie nie chodzi o to, że Robin Hobb poprowadziła swoją opowieść inaczej, niż ja bym sobie życzyła. Umówmy się na wstępie, że nie jesteśmy w literackim przedszkolu. Patrząc jednak całościowo na trylogię Bastard i Błazen, w której – nawet jak na dotychczasowe standardy autorki – akcja rozwijała się bardzo niespiesznie, nie dało się uniknąć nie tylko pewnych, ale wręcz gigantycznych oczekiwań względem fabuły ostatniej odsłony. Wszystko miało się wyjaśnić, w szczególności mroczne proroctwa o Światoburcy i Wilku z Zachodu. Akcją i napięciem to te strony powinny wręcz – nareszcie – ociekać. A tymczasem 2/3 opasłego tomu to ciągłe ucieczki i ponowne pojmania Pszczoły oraz długa i monotonna podróż żywostatkiem reszty kompanii. Aż się chce zacytować Rejs i refleksje Mamonia o chęci wyjścia z kina. No ale brniemy przez wzajemne fochy i udręki bohaterów, bo przecież w końcu dotrą oni do Gniazda Zła i wymierzą sprawiedliwość. I będzie epicko. Bastard chwyci za miecz, Błazen pomści swoje krzywdy, Pszczoła się do nich przyłączy, a smoki przylecą na nędzne resztki.
Tylko że nie. Kulminacja jest tak sztuczna i niesatysfakcjonująca, że aż się zaczęłam zastanawiać, czy Hobb nie podzleciła ostatniego tomu jakiemuś ghost writerowi, bo jest on wręcz wymęczony. Postaci tracą niezależność i charakter. Są jak marionetki, które robią dokładnie to, co powinny, żeby autorka mogła sobie rozpisać bardzo irytujące twisty i swoje wymarzone zakończenie. Sam finał nie byłby zły, gdyby nie wszystko, co go poprzedziło. Autorka zadbała, żeby czytelnik znielubił bohaterów, którzy zawsze byli największą siłą tej historii. Wykonała to zadanie tak skrupulatnie, że gdy w finałowych partiach jeden z protagonistów kona w nieludzkich męczarniach, jedyną myślą towarzyszącą czytelnikowi jest kończ, waść, mnie i sobie męczarni oszczędź. Nie tak to miało wyglądać, bardzo eufemistycznie rzecz ujmując.
Po zakończeniu lektury sama nie mogłam uwierzyć we własne odczucia i ocenę całości. Udałam się na Goodreads, gdzie pośród generalnie przychylnych recenzji odnalazłam też opinie podobne do mojej, a nawet od niej surowsze. Dzięki czemu poczułam się zarazem lepiej i gorzej. Z ciężkim sercem muszę podpisać się pod konkluzją jednej z czytelniczek, że lepiej przygodę z cyklem zakończyć na finale trylogii Zlotoskórego i zachować bardzo dobre wspomnienia o świecie i postaciach.