Kupiłam najnowszą Strout nie z powodu nominacji do Bookera, a dlatego, że to kontynuacja Mam na imię Lucy, mojej ulubionej – obok Olive Kitteridge – powieści tej autorki. Nie czytało się źle, ale mam z tą książką kilka problemów.
Po pierwsze, wydaje mi się mocno wtórna w warstwie dotyczącej samej Lucy Barton. Narracja to monolog wewnętrzny tej właśnie bohaterki. I to, jak nieustannie międli ona te same wątki dotyczące swojego trudnego, naznaczonego biedą dzieciństwa, wielkiego późniejszego sukcesu pisarskiego i towarzyszącego bezprecedensowemu awansowi społecznemu syndromu oszustki, jest po prostu nużące. Więcej, staje się irytujące. I trochę tak się zastanawiam, czy nie było to celem samej autorki, bo w tym natężeniu to raczej nie mogła być po prostu pomyłka. O ile w Mam na imię Lucy bohaterce się współczuło, to teraz można ją po prostu znienawidzić. Jest okropnie egocentryczna i chyba Strout chciała ją trochę odrzeć z nimbu dzielnej ofiary nieszczęśliwego urodzenia. To się udaje.
Po drugie, teoretycznie ważną rolę w fabule dostaje były mąż Lucy i ojciec jej dwóch córek, czyli tytułowy William. Tak się składa, że rok po śmierci drugiego męża Lucy jej byłego opuszcza kolejna – o wiele od niego młodsza – żona. Zanim jednak odejdzie, daje mu w prezencie urodzinowym dostęp do serwisu badającego genealogię. I tak William dowiaduje się, że ma siostrę, którą ich matka porzuciła, gdy dziewczynka nie miała jeszcze roczku. Matka już nie żyje, zmarła wiele lat wcześniej na raka, więc by wyjaśnić tę zagadkę z jej przeszłości – o której nigdy mu nie wspominała – mężczyzna wyrusza w towarzystwie Lucy Barton w podróż do niewielkiego miasteczka w Maine. To tam Catherine Cole, jego matka, poślubiła Clyde’a Traska, majętnego hodowcę ziemniaków. A potem, pewnego zimowego dnia, nawet bez płaszcza, by nie wzbudzać podejrzeń, poszła na dworzec kolejowy i pojechała zacząć nowe życie z pracującym niegdyś na farmie niemieckim jeńcem wojennym. Jej drugi mąż został ojcem Williama. W zasadzie przez przypadek.
Tak oto, wiele lat po śmierci teściowej – znowu całkowitym przypadkiem – Lucy odkrywa, jak wiele je łączyło. Catherine także chciała przede wszystkim wyrwać się z biedy, choć jej walutą okazała się młodość i uroda, a nie wiedza. To najciekawszy wątek powieści.
W praktyce zatem William zostaje w całej tej historii zmarginalizowany na rzecz swojej matki, ojca, przyrodniej siostry i byłych partnerek życiowych. Ostatecznie to Lucy, choć pojechała z nim na doczepkę i jako wsparcie duchowe, rozmawia z jego przyrodnią siostrą. On czeka w samochodzie. I to mam autorce trochę za złe – marginalizację w zasadzie wszystkich męskich bohaterów. William zostaje sprowadzony do chwiejnego, zdominowanego przez matkę i zmieniającego kobiety jak rękawiczki faceta, który nie wie, czego chce.
Strout ma wprawdzie na tyle przyzwoitości, by zasugerować, że sposób postrzegania świata, relacji i dystrybucji winy za ich rozpad przez Lucy nie jest adekwatny do rzeczywistości. Ale sugestie to o wiele za mało.
Nawet oryginalny tytuł: „Oh, William!”, czyli „Och, Williamie!”, powracające regularnie w narracji wykrzyknienie wyrażające oburzenie, zaskoczenie i rozczarowanie Lucy byłym mężem, jest zarówno protekcjonalny, jak i pretensjonalny (podobnie jak ta maniera zresztą).
Podsumowując – w tej powieści nie dostajemy nic nowego, wątki, które mogłyby prowadzić do interesujących konkluzji, są ucinane bądź prowadzone w sposób marnujący ich potencjał. Kompletnie nie pojmuję, za co dla tak przeciętnej prozy, w której autorka zjada trochę własny ogon i jest momentami po prostu leniwa, bo naprawdę stać ją na o wiele więcej, nominacja do prestiżowej nagrody literackiej.
Powieść ukazała się nakładem Wielka Litera w przekładzie Ewy Horodyskiej.