Miało być o Springerze i jego wannie z kolumnadą, ale ponieważ możliwość nabycia pozycji autorstwa Łukasza Najdera, którą chciałabym wam zarekomendować, jest ściśle ograniczona w czasie i skończy się dokładnie za dziewięć dni, będzie o Transmisjach.
To pierwszy znany mi przykład nowego nurtu, który można by nazwać literaturą statusową, bo (chyba) wszystkie krótkie impresje na temat otaczającej rzeczywistości i zamieszkujących ją osobników zostały wcześniej opublikowane na profilu autora na Facebooku. Pewności nie mam, bo prowadziłam życie pozafejsowe do niedawna. A potem oczywiście zapisałam się do grona śledzących profil autora, stąd część tekstów znałam wcześniej.
Nie zmniejsza to bynajmniej ich siły rażenia. Autor ma dobre ucho do dialogów, wyostrzony zmysł obserwacji i celny, lapidarny styl, perfekcyjnie dostosowany do opisu całej galerii typów ludzkich, jakie można spotkać na osiedlu czy w autobusie linii 46.
Oraz, rzecz jasna, ironiczne poczucie humoru – pod tym względem nadajemy na bardzo podobnych falach, więc jego transmisja trafia wprost do zgryźliwego rdzenia mojego jestestwa. Ale co ja wam będę opisywała, skoro wszystkie teksty są publicznie dostępne, pozwalam sobie – w celu zachęcenia do całości – wrzucić jeden podrozdzialik poniżej:
Traktat o dresach
Jeśli wejrzysz w głąb dresa, dres wejrzy i w ciebie, ręczę. Więcej nawet. Mocniej. Dostanie się do twojego życia, zacznie się w nim krzątać. Ani się obejrzysz, a będziecie używali tych samych żywiołów i leksyki, ognia, zapojki, powietrza i gleby. Zatem — nie wywołuj dresa z miasta, bo dres przyjdzie i cię zje. To po drugie. Tego drugiego wcześniej nie znałem, tak.
Sobota, przedwczoraj. Przeprowadzka mamy. Czekam z bratem pod klatką na ekipę siłaczy, o której wiem tyle, że ma ich być sześciu. Czekając, pakujemy do jego auta co kruchsze fanty, szyby, kryształy etc. Czekając i pakując, rozmawiamy. Są to dialogi raczej luźne — pytania i puenty sytych białasów w słoneczne weekendowe przedpołudnie. Niewymuszona ironia, ostentacyjna blaza. Ledwie jednak zdążyłem rzucić, że, ej, ciekawe, kiedy pojawią się chłopaki, a cień wokół mnie zaległ. To byli oni. Chłopaki, szósteczka. Na wypadek, gdybym wciąż żywił jakieś obiekcje i dociekał, to ten, który wyglądał na ich führera (miał okulary) wyjaśnił mi z marszu.
— To my jesteśmy „chłopaki”.
Spojrzałem. Obkurczyło mi się serce. Pół tuzina dresów. Ale jakich! Nie żadne tam dresy, ale wręcz dresy dresy, elita, stuprocentowe dresiwo i nie znajdziesz takiego, co powie, że nie. Dresy piękne, dorodne, jakby dopiero co odlane z formy w dalekiej fabryce dresów, modele prestiżowe — nowoczesność wkomponowana idealnie w klasykę, moc i szyk i powiew dresowej belle epoque.
Wszyscy młodzi, zdrowi, rydze same. Ubrani podobnie, co nie znaczy wcale, że identycznie. Ciemne spodnie dresowe ze ściągaczami, czerń i granat, obuwie sportowe, z którego pięły się białe skarpety, bluzy z kapturem i bez, na niektórych z nich połyskiwały wygięte w łuk ni to namiary, ni to godła, DALLAS, na przykład. Oczywiście łysi (lub co najwyżej omszali), oczywiście z nonszalanckim podejściem do higieny szkliwa, wytatuowani, oczywiście, głównie emblematyka Widzewa Łódź i sprawy prywatne, napuchłe twarze osesków z łagodnym wytrzeszczem, imiona najważniejszych kobiet. Oczywiście.
Nic złego na nich nie powiem. Zero, nada. Punktualni, sprawni, uprzejmi, małomówni i silni. Zwłaszcza to ostatnie mi zaimponowało. Niby nie były to postury strongmenów, a jednak kiedy we dwóch dźwigali kilkudziesięciokilogramowe witryny czy szafę — dźwigali i z czułością sapera nieśli cztery piętra w dół — to aż mi coś w mózgu przeskakiwało. Trudno — powiedzmy sobie to szczerze. My po tej całej humanistyce może i wiemy, kto zacz Agamben i Žižek, ale przy nich to jesteśmy szmatą, zamokłym motkiem wełny przy stali i marmurze. Przynajmniej ja.
Rzecz jasna, nie obyło się i bez drobnych incydentów. Nie przesadzajmy — każdy jest tylko człowiekiem, istotą słabą i wydaną na pastwę żrących oskom i demonów. Również i oni nie byli od nich wolni. Przez co po trzech-czterech godzinach akcji dyscyplina wyraźnie siadła. Zagrały im telefony, podochodziły smsy, rozpoczęły się ustawki na dobre popołudnie w gronie najbliższych i zarobionych. Znikali też pojedynczo lub w parach za winklem i wracali szczęśliwsi niż wypadało. Jeden nabawił się wprost trwałego urazu twarzoczaszki — robił minę za miną, stał się miną, mimem. Uśmiechniętym na stałe mimem.
W pokoju z książkami trzymali oni swoje ciuchy i napoje. Na przerwie śniadaniowej zagadała do nich moja mama, opowiedziała o mojej pracy, pasjach. Opowiedziała o tym, jak czytam i piszę, bywa, że do świtu. To jej stary numer — nie mam na to wpływu. Przybrałem tylko stosowną do tych wyznań pozę i grymas. Zafrasowany, skromny twórca, który grubo po północy wsłuchuje się w obroty kosmosu i pod niebem — niebem ciemny, polskim — zawilgoconym jeszcze od dopiero co wyklutych zodiaków, dobiera słowa, formułuje myśli, płodzi bohaterów. Akurat dojadali. Dojedli, załapali po łyku napoju energetycznego i ten w okularach wyraził się zwięźle.
— No. My też robimy nocki.
Wyszli gęsiego, w milczeniu.
Jeśli po przeczytaniu tego, co powyżej, nie chcecie więcej, to Transmisje do was nie trafią. Jeśli chcecie więcej, musicie wejść na stronę Bookrage i zapłacić za cały pakiet Miejskie legendy więcej niż aktualna średnia (27,91), bo – niestety – Najder jest w zawartości bonusowej. W pakiecie podstawowym (płacisz, ile chcesz, i dostajesz cztery e-booki) za to mistrz Teklak, którego wielbię od lat, więc tak czy owak – warto.
Jeden i drugi należą do moich ulubionych autorów średnio młodszego pokolenia i serdecznie polecam waszej uwadze ich twórczość. Nie idzie się od niej oderwać.