Pierścionek z niebieskim oczkiem i o, laboga, moja noga, czyli jak zrujnować dobry serial

Na wstępie OSTRZEŻENIE: osoby, które nie widziały trzecich sezonów Luthera i The Killing, a ewentualnie miałyby na to kiedyś w niesprecyzowanej przyszłości ochotę (choć szczerze odradzam) – nie powinny czytać dalszej części niniejszego wpisu, bowiem będzie ona zawierała spoilery.

[more]

Zacznijmy od rozczarowania bardziej bolesnego, bo niespodziewanego. Trzeci sezon The Killing był dla mnie jednym wielkim, pozytywnym zaskoczeniem. Po rozlazłym jak flaki z olejem sezonie pierwszym (rozciągnięcie sprawy Rosie Larsen na dwie serie zdecydowanie nie było dobrym pomysłem) i nieco lepszym drugim, trzeci miał w sobie coś. Połączenie sprawy z przeszłości Linden, przez którą rudowłosa neurotyczka swego czasu wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, z wątkiem seryjnego mordercy polującego na uciekające z domów i żyjące na ulicach nastolatki stwarzało duże pole do popisu. Napięcie było stopniowane umiejętnie, śledztwo rozwijało się systematycznie i bez przestojów. No, podobało mi się. Wręcz wyczekiwałam kolejnych odcinków. Kiedy jednak okazało się, że kto miał zadyndać, zadyndał, kogo innego zapuszkowali, a do końca sezonu pozostały jeszcze dwa epizody (wyemitowane łącznie w ostatnią niedzielę) – zaczęłam mieć złe przeczucia. Jak się okazało, słuszne, choć za słabe.
Kiedy w początkach pierwszego finałowego odcinka Linden odnowiła romans ze swoim szefem i nawet się szczerze uśmiechnęła, właściwie już wiedziałam, co mam o tym sądzić, ale rozum jeszcze nie chciał się z przeczuciem pogodzić. Bowiem dla Sarah L. szczęście, ani nawet mała stabilizacja, nie są przewidziane. Ale pomyślałam sobie: nie, to by było żenujące. I z uporem godnym lepszej sprawy postanowiłam się łudzić. Gdy w miarę rozwoju akcji okazało się, że seryjniakiem jest policjant, łudzić się było już niemal nie sposób. Ale ja mężna jestem. Starałam się. I wtedy: bum. Dostałam po oczach pierścionkiem z niebieskim oczkiem. I teraz uwaga: policjant na eksponowanym stanowisku, przebiegły seryjny morderca, który przez wiele lat zabił dziesiątki ofiar, z czego wielu zwłok nie udało się nawet odnaleźć, robi coś niesamowitego. Jedyny dowód, który na obecnym etapie mógłby wskazywać na jakiekolwiek jego powiązania ze sprawą, brakujące trofeum w postaci pierścionka z niebieskim oczkiem: a) wyrzuca do rzeki b) wrzuca do pieca c) daje w prezencie swojej piętnastoletniej córce. Możecie zgadywać.  No właśnie. Już pomijam, że Linden potem daje się wziąć pod włos jak szczeniara, ona, wielka fanka sprawiedliwości, i po głupim tekście: Kochałaś mnie… – umożliwia panu zabójcy definitywne zejście ze sceny, pociągając za spust. Ciszej nad tą trumną.

Z Lutherem jest nawet weselej, ale też mniej zaskakująco, bo jest to, niestety, typowy przykład serii, która powinna się skończyć na (genialnym) pierwszym sezonie. Na tyle bowiem scenarzyści mieli pomysł. A na fali sukcesu zaczęli klecić dodatkowe koncepcje, które, niestety, nie trzymają się kupy. Po bzdurnym i chaotycznym sezonie drugim do oglądania trzeciego skłoniła mnie wyłącznie żywiona po The Wire sympatia dla Idrisa Elby, odtwarzającego DCI Luthera. Oraz pogłoski, że to ostatni sezon. W takim razie, pomyślałam sobie, może scenarzyści staną na wysokości zadania. Ekhm. Badguy z dwóch pierwszych odcinków był całkiem w porządku, zaś badguy z odcinka trzeciego miło skojarzył mi się ideologicznie z negatywnym bohaterem wychwalanego nie tak dawno Mostu nad Sundem. Jednak od samego początku za Lutherem snuła się dwójka dziwnych gliniarzy z wydziału wewnętrznego, którzy koniecznie chcieli go o coś oskarżyć i konstruowali teorię, że John jest seryjnym mordercą (! – tak, wiem, wiedzą wszyscy – poza scenarzystami, najwyraźniej). Bo ludzie wokół niego mają zwyczaj umierać. Taka mniej więcej jest logika tego śledztwa.
Kiedy więc w finale odcinka trzeciego w bezsensowny sposób zginął Justin, partner (zawodowy) Luthera, to ja już właściwie wiedziałam, co przyniesie nam odcinek czwarty. Justin był bowiem ostatnim (poza pracą), co trzymało Luthera po stronie wymiaru sprawiedliwości. Oraz w miejscu zamieszkania. Łącząc fakt zgonu J. z faktem progresu bezsensownego dochodzenia wydziału wewnętrznego i zapowiadanym powrotem Alice, przed rozpoczęciem seansu finałowego (na czołówce, ostatniej dobrej rzeczy w tej produkcji) wyprorokowałam, co następuje:
– na dobry początek odcinka Luther zostanie aresztowany pod zarzutem zabicia Justina (nie szkodzi, że Justin praktycznie zabił się sam, bez broni ruszając w pogoń za seryjniakiem, który też go zastrzelił);
– Alice umożliwi Lutherowi ucieczkę (aresztowanie to koniec jego policyjnej kariery);
– razem odjadą w stronę zachodzącego słońca.

Wszystko się zgadza, aczkolwiek nie przewidziałam, że:
– Luthera oskarży się oprócz tego o usiłowanie zabójstwa jego aktualnej dziewczyny, bo dał jej klucze do swojego mieszkania i kazał na siebie tam poczekać, a seryjniak ją tam znalazł;
– John Luther będzie biegał przez całą końcową część odcinka z przestrzeloną nogą, nic sobie nie robiąc z bólu i krwawienia;
– seryjniak przestraszy się kamery, zamiast zastrzelić Luthera, Alice i kamerę sobie zabrać;
– miliona pomniejszych bzdur, które już częściowo wyparłam, a reszty nawet nie chce mi się wypisywać.
Wyższość produkcji brytyjskich nad amerykańskimi, jak widać, nie zawsze się potwierdza:)