Zacznijmy od tego, że uwielbiam Miłoszewskiego. Nie jako autora cyklu kryminalnego o prokuratorze Szackim, lecz jako autora po prostu. Może i fabuły nigdy nie były jego najmocniejszą stroną. Był nią za to język, styl (co się z językiem nierozerwalnie wiąże) i zmysł obserwacji społecznej. Cenna dla naszej relacji była także obecna w dużych dawkach w prozie autora Uwikłania ironia. Jest Zygmunt Miłoszewski rzadkim okazem – utalentowanym pisarzem, któremu w dodatku udało się odnieść komercyjny sukces. I to nie tylko na trudnym dla takowych pisarzy polskim rynku książki, ale również za granicą. Przede wszystkim we Francji. Taki sukces to jednak pułapka, która właśnie zatrzasnęła się z hukiem, druzgocąc moją – niezachwianą dotąd, a czytałam wszystko poza Domofonem – wiarę, że nazwisko Miłoszewski jest gwarancją udanej lektury.
Ale po kolei. W ramach przygotowań do najnowszej powieści sięgnęłam po pierwszy tom cyklu z Zofią Lorentz, czyli Bezcennego. Mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać, ale mimo pewnych naciągnięć prawdopodobieństwa, jak ferrari driftujące po zamarzniętym morzu, była to udana przygoda z konwencją sensacji z silnym wątkiem historycznym, z akcentem na historię sztuki. Wciągająca fabuła, która trzymała tempo, sympatyczne postaci i solidna dawka ciekawostek podanych w strawny sposób. Poza tym jak zwykle świetna strona językowa i humor. Słowem, dobre wakacyjne czytadło. Nic się tam nie dłużyło, a na niektóre mocno życzeniowe rozwiązania można było przymknąć oko. Prawie pięćset stron zleciało niepostrzeżenie, bo na dobrej zabawie czas szybko mija.
Słowem, w żadnym aspekcie nie byłam gotowa na to, co przyniosła – dopisana po siedmiu latach na niemal pięciuset trzydziestu stronach – kontynuacja losów profesorki Lorentz. Nie było to niestety nic dobrego. Od samego początku dawało się dostrzec gorszy język (czego nie da się dowieść bez pogłębionej analizy, której wam i sobie oszczędzę), czerstwy humor (i nie chodzi mi tu tylko o suche i wciskane na siłę dowcipasy o Zandbergu) i niekorzystną przemianę samej głównej bohaterki. Zofia w Bezcennym była zołzą głównie z perspektywy innego bohatera, Karola (zresztą jej byłego faceta). Teraz natomiast jest nią naprawdę, w dodatku to zołza pretensjonalna, ładująca wszędzie feminatywy na siłę (co wypada o tyle sztucznie, że w pierwszej części w ogóle tego nie robiła) i straszliwie irytująca. Gdyż oczywiście żaden nie może się jej oprzeć. No żodyn. Ten Zły też nie.
Potem było już tylko gorzej. Potencjalnie bardzo ciekawy (inspirowany biografią Bronisława Piłsudskiego wątek artefaktu Ajnów) i ambitny (problem roli naukowców w obliczu nieuchronnej katastrofy klimatycznej, kwestia przeludnienia planety) pomysł na fabułę autor zdołał zaprzepaścić wykonaniem. To dla mnie całkowicie niezrozumiałe, jakim cudem człowiek, który napisał Bezcennego i kilka innych nieodkładalnych książek, zdołał zamiast miksu Indiany Jonesa z Jamesem Bondem czy tam Robertem Langdonem stworzyć na bazie całkiem solidnego researchu rzecz nudną. Nuda, obok publicystyczności, jest nawet większym grzechem Kwestii ceny niż liczne fabularne niedorzeczności, których pod koniec już nawet z dużą dozą kurtuazji nie da się nazwać inaczej niż głupotami. Aż wstyd mi wchodzić w szczegóły. Doczytałam do końca tylko dlatego, że chciałam z czystym sumieniem napisać ten tekst.
Ostrzegam was zatem, abyście nie cierpieli z powodu srogiego rozczarowania. Kwestia ceny to inwestycja, która zostawi was z deficytem dobrej zabawy i zaufania do autorskiej marki, jaką był dotąd Zygmunt Miłoszewski. Autor Gniewu dotarł do punktu, jakim dla Jo Nesbo był Nóż (przy wszystkich niedostatkach powieść od opisywanej o wiele lepsza), o wiele szybciej niż jego norweski kolega po fachu. Nazwisko zapewnia mu sprzedaż. Ale nie jest już gwarancją jakości.