
Przeczytałam kiedyś świetny tekst Magdaleny Moskal w
Dwutygodniku (zdecydowanie polecam). Utkwił mi w pamięci na tyle mocno, że kiedy na Instagramie Michała Nogasia pojawiła się polecanka książki pod identycznym tytułem, czyli „Emil i my”, bez zastanowienia kupiłam e-booka. Przeczytałam go właściwie w jeden dzień, a teraz mocno się zastanawiam, czy napisanie o tej książce tego, co o niej myślę, w ogóle ma sens. Postanowiłam jednak spróbować, wyjątkowo błogosławiąc własne słabe zasięgi, bo dzięki nim przynajmniej nikogo nie skrzywdzę. I nie zaszkodzę książce o funkcjonowaniu rodziny dotkniętej niepełnosprawnością, która jest o tyle ważna i cenna, że rodzimej literatury tego typu mamy bardzo mało. A w wariancie zaproponowanym przez Magdalenę Moskal, czyli zbioru esejów traktującego osobiste doświadczenie jako punkt wyjścia do szerszej refleksji, w tym dialogu z istniejącą literaturą socjologiczną i psychologiczną, a nawet publicystyką, być może nie mieliśmy jej dotąd w ogóle. Raczej dominują ujęcia biograficzne czy reportażowe, a nich nieunikniona jest dominująca perspektywa emocjonalna. Nie chcę przez to powiedzieć, że w Monologu wielodzietnej matki (podtytuł) nie widzę emocji – wręcz przeciwnie, autorka porusza wiele trudnych wątków, dotyczących nie tylko swojego rodzicielstwa, ale też dzieciństwa. Podejmuje jednak wysiłek zobiektywizowania ich (perspektywa nieco kliniczna, zauważalny dystans) i wpisania w szerszy dyskurs o zjawisku. Są tu więc ważne przemyślenia o pracy opiekuńczej czy o trosce, jest spory pierwiastek naukowości. I to wszystko jest świetne, choć pewnie tzw. target okaże się w praktyce dużo węższy, niż np. dla „Żeby umarło przede mną” Hołuba. Ale umówmy się, że nie ma sensu porównywać jabłek z pomarańczami i nie wszystko musi być dla wszystkich, a takie metaanalizy też są potrzebne. Nie tylko przejmujące świadectwa, jak jest i że tragicznie. To akurat, kto ma wiedzieć, ten wie, a reszty i tak nie interesuje, chyba że na zasadzie „może i jesteśmy ubożsi niż kaleki banan i mamy do jedzenia tylko błoto i stare buty, ale przynajmniej nasze dzieci są zdrowe”.
Niemniej z jednym nie potrafię sobie poradzić (co oczywiście nie jest winą autorki, bo przecież nie stanie się inną osobą, niż jest): to jest książka o doświadczeniu w Polsce skrajnie mniejszościowym. Niby Moskal podkreśla świadomość swojego przywileju, polegającego na świetnej sytuacji materialnej, mieszkaniu w dużym mieście i posiadaniu ogromnego kapitału kulturowego. Ale jednocześnie mimowolnie pisze rzeczy w stylu: „W każdym razie uznałam, że gdybym używała historii i wizerunku Emila do zbierania na niego pieniędzy, to nie mogłabym jednocześnie zapracować na nasz szacunek i podmiotowość. Dlaczego? Bo wpłacając pieniądze, rozmieniamy na drobne nasze współczucie i empatię, rozgrzeszamy się z pomagania innego rodzaju – emocjonalnej i intelektualnej troski o słabych, która byłaby głębsza i zajęłaby więcej czasu niż zlecenie przelewu internetowego”.
Pierwszą reakcją jest: co za bzdura? Czemu te rzeczy mają się wykluczać? Jak można nie rozumieć, że zdecydowana większość rodziców dzieci z niepełnosprawnością nie jest w stanie zapewnić im nawet podstawowej terapii, a że państwo tego nie robi, to zbieranie jest ponurą koniecznością? Zaraz za zacytowanym fragmentem idzie nieco słabo zawoalowanej pogardy dla odpowiednio sformatowanych fotek i tekstów na Instagramie. Bo autorka ma ten – płynący z przywileju – luksus, że może sobie aspekt materialny odpuścić. Wykorzystać swoje niezaprzeczalnie trudne doświadczenie do pracy u podstaw świadomości społecznej. I OK, nic w tym złego, ale po co tworzyć takie fałszywe dychotomie? Chyba żeby jednak się odgrodzić od innych rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi. Poczuć się lepiej. Bo może i mam ciężko chore dziecko, ale nie będę wykorzystywała tej choroby do żebrania, tylko do wyższych celów. Oczywiście nieco dalej autorka pisze, że gdyby miała złą sytuację materialną, nie wahałaby się ani sekundy. Nie znosi to jednak bezwiednie wyższościowego charakteru zaprowadzonego przez nią podziału, który obiektywnie jest kompletnie niepotrzebny. Kto musi, ten zbiera, kto nie, ten tego nie robi. Po co to wartościować? Jest, jak jest. Ale chyba nie ma sensu tłumaczyć tego osobie, która świadczenie pielęgnacyjne traktuje jak stypendium na napisanie książki albo fundusz na trampolinę dla dzieci. I pisze, że jeśli książka się ukaże, to będzie znaczyło, że powróciła do grona opłacających składki. A jak ktoś nie może pracować (choćby chciał), bo jego dziecko jest w tak złym stanie, że musi się nim samodzielnie opiekować 24/7? Jak ma się z tym poczuć? Magdalena Moskal jest z innej planety klasowej.
Jakoś rozbrajające było dla mnie, że autorka – przy całym swoim wielokrotnie podkreślanym kapitale kulturowym – uważała, że to jej płomienny list (w sensie – tak dobrze napisany) umożliwił wydanie synowi orzeczenia o niepełnosprawności mimo brakujących dokumentów. Uzupełniła braki, na ile było to możliwe, wskazała, czemu nie może/nie musi uzupełnić innych w terminie – i tyle. Warsztat i płomienność nie miały tu nic do rzeczy.
Z jednej strony to jest świetne, że redaktorka, pracownik naukowy, studentka Szkoły Reportażu wykorzystuje swoje trudne osobiste doświadczenie i niezaprzeczalnie spore zasoby intelektualne, aby wypełnić lukę w polskiej literaturze o niepełnosprawności jako problemie społecznym.
Z drugiej, z powodu jej przynależności klasowej, jest to niestety publikacja podwójnie niszowa, nie tylko formalnie, ale też z powodu zastosowanej skrajnie mniejszościowej społecznie perspektywy.