Szogun

W związku z okolicznościami naukowymi (których koniec, po prawie 4 miesiącach, nastał w środę – czy szczęśliwy, okaże się w ciągu 29 dni) oraz lekturą w ramach recenzenckich przyjemności, bo obowiązkami nazwać tego nie sposób, Reamde i Drooda, czyli cegieł jakich mało, Shoguna ukończyłam dopiero wczoraj. Należy do zdecydowanie najdłużej czytanych przeze mnie pozycji. Jednak nie ze względu na jakość, bo ta jest oszałamiająca. Historia zderzenia angielskiego pilota Blackthorne’a z Japonią jest fascynująca już na samej tylko płaszczyźnie obyczajowej, a to przecież zaledwie jeden z elementów! Intrygi polityczne i prywatne, romans (znowu miałam ochotę zamordować autora, a on znowu wytrącił mi argumenty, taki a nie inny przebieg miłosnego wątku wiążąc z kluczowym politycznym wręcz nierozerwalnie…), honor, formy, karma. Chyba, żeby się uspokoić, muszę popatrzeć, jak rośnie kamień, albo napić się wyobrażonej cha:) Fabuła twistuje jak należy, a twist końcowy pozostawił mnie z opadnięta szczęką (choć odgadłam, kto zatopił statek). Masa wątków pobocznych, z których żaden nie jest nieciekawy, a wszystkie dopracowane. Galeria fascynujących postaci, w których losy nie sposób się nie zaangażować. No, naprawdę, Tai-pan był znakomity, ale, przynajmniej świeżo po lekturze, wydaje mi się, że Shogun jest jeszcze lepszy. Czytajcie, warto!
P.S. Po takim festiwalu książek genialnych lektura 3 tomu Namiestniczki pewnie zaboli:>