Przy poprzedniej pozycji potrzebowałam czasu na przemyślenie z uwagi na dużą ilość istotnych treści, a przy tych dwóch – czasu na zastanowienie, czy w ogóle warto o nich pisać. Ale jednak się zdecydowałam, bo to w pewnym sensie ciekawy przypadek. Trylogia zabójcy Czwartej Małpy (#4MK) to do pewnego momentu czytadło idealne. Dlaczego tylko do pewnego momentu? Podejrzewam, bo pewności mieć nie mogę, że rzecz nie była od początku planowana jako cykl, ale skala sukcesu pierwszego tomu skłoniła autora do dopisania dalszego ciągu, do którego zakończenie Czwartej małpy uchylało furtkę.
W którym miejscu to widać? Najmocniej chyba w samej Piątej ofierze, gdzie mamy całą serię zabójstw bardzo wyrafinowanych pod względem modus operandi. Intuicyjnie zatem oczekujemy, że ta forma będzie miała nie tylko jakieś, ale wręcz kluczowe znaczenie dla dalszego rozwoju intrygi. Nic bardziej mylnego, forma zbrodni była tylko atrakcją dla złaknionego udziwnień odbiorcy, autor w ostatecznym rozrachunku przeszedł nad nią po prostu do porządku dziennego. Miał dużo innych rzeczy do opisania i sporo takich powiewających wątków zostawił po prostu w próżni, licząc na to, że czytelnik, zaabsorbowany szybkim rozwojem akcji, nie zwróci na pominięte kwestie większej uwagi.
O ile jednak przez jakiś czas ta sztuczka się udaje, czemu sprzyjają krótkie rozdziały, duża ilość dynamicznych wątków i częste zmiany perspektywy narracyjnej, przez co napięcie stale utrzymywane jest na wysokim poziomie, to niestety czar pryska, gdy w finałowym The Sixth Wicked Child przychodzi do wyłożenia kart.
Bo zamiast obiecywanych asów autor trzyma tylko blotki, choć blefował całkiem wprawnie. Ale takie protekcjonalne stwierdzenia to sobie mogę serwować z perspektywy finału całej serii. Przyznam uczciwie, że pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po skończeniu Piątej ofiary (która, co chyba nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, kończy się paskudnym cliffhangerem), było zaopatrzenie się w The Sixth Wicked Child i niezwłoczne podjęcie lektury. Nazywanie drugiego tomu nieudanym byłoby w związku z tym dwulicowe. Jednocześnie Piątej ofiary nie da się ocenić w oderwaniu od The Sixth Wicked Child, bo to po prostu jedna historia, podzielona na dwie części. Z których druga nie spełnia obietnic, mówiąc bardzo łagodnie. Zamiast rozwiązań równie finezyjnych jak sposób działania jego nieuchwytnego zabójcy Barker proponuje wielokrotnie używane w książkach i filmach, skuteczne, lecz zarazem wyświechtane wytrychy (genialnego kreta, np.). Nawet pomysły ciekawe, jak fałszywe wspomnienia, finalnie pali, w pogoni za filmowym efekciarstwem.
Trylogia #4MK to zatem klasyczny przykład cyklu, który czyta się dobrze, póki człowiek nie skończy i nie spojrzy na całość z perspektywy. Wtedy wychodzą dziury, niedoróbki i życzeniowość. Jeżeli jednak szukacie lektury odpoczynkowej, która zwolni was z obowiązku głębszej refleksji, będzie to wybór idealny.