Moskal w Warszawie (Ida Żmiejewska, Warszawianka)

warszawiankaNie pokonam impasu inaczej, niż pisząc na bieżąco o dopiero co ukończonej lekturze. Dlatego dziś kilka słów o Warszawiance, powieściowym debiucie, który znalazł się na krótkiej liście tegorocznej Nagrody Wielkiego Kalibru.

Czaiłam się na tę powieść już od dłuższego czasu, nie z uwagi na nominację, ale dlatego, że pachniała mi trochę ukochanym Akuninem ze złotej ery cyklu o Eraście Pietrowiczu Fandorinie. Wszak akcja rozgrywa się w 1885 roku, wprawdzie w Warszawie, ale też już w zaborze rosyjskim, a śledztwo w sprawie zabójstwa szanowanego polskiego adwokata prowadzi rosyjski policjant, zesłany do Kraju Przywiślańskiego po romansowej awanturze. Lgnę do takiego settingu i wcale się tego nie wstydzę.

Jednakowoż trochę mnie z jednej strony Akunin (w wątku kryminalnym), a z drugiej Austen (w warstwie romansowej) rozbestwili, bo choć przyjemnie mi się zgłębiało meandry intrygi Warszawianki, a nawet ostatecznie zostałam tym i owym zaskoczona, to cały czas z tyłu głowy brzęczało mi hasło niewykorzystanego potencjału. O ile jeszcze intryga kryminalna jakoś się w końcu – po długim okresie stagnacji, w którym trzeba upchnąć pseudoromans, pojedynek i tym podobne atrakcje poboczne – zbiera do w zasadzie satysfakcjonującego rozwiązania, to już warstwa obyczajowa razi naiwnością i uproszczeniami, nawet z poprawką na realia epoki i wymogi konwencji gatunkowej. Szkoda tym większa, że widać ogrom pracy, jaki autorka włożyła w rekonstrukcję realiów społecznych czy choćby instytucjonalnego ładu ówczesnej Warszawy. I tak sobie myślę, że gdyby tę historię opisała Katarzyna Kwiatkowska, o której Zbrodni w błękicie powinnam już dawno zamieścić tutaj sporo pochwalnych słów, to efekt byłby sporo lepszy.

Dlaczego? Najsłabszym  punktem układanki, w której mieści się niejeden burdel, rewolucja, popojki, honorowe pojedynki, mieszane małżeństwa, tysiące zaginionych rubli i miłość od pierwszego wejrzenia, są postaci. Jeszcze policmajster, radca tytularny Aleksander Nikitycz Woronin, od biedy by uszedł, choć słabo pije jak na Rosjanina i – jak na człowieka z jego historią miłosną – zakochuje się jak sztubak. Ale panna Leontyna Rapacka to – mimo deklaracji narratora o czymś wręcz przeciwnym – taka kukiełka bez charakteru, że  nawet przy dużej dozie tolerancji trudno zrozumieć namiętność radcy tytularnego, jak i dwóch innych bohaterów, względem jej bezbarwnej osoby. Wielokrotnie ma się ochotę mocno nią potrząsnąć. Za wiele o postaciach zostaje nam też po prostu powiedziane, a zbyt mało pokazane. Ale powiedzmy, że to prawo debiutu i jest tu jeszcze pole do poprawy.

Troszkę za wysoko zawiesiłam poprzeczkę oczekiwań. Gdyby wyjściowo była na prawidłowym poziomie, może nie czepiałabym się aż tak. Bo jest Warszawianka mimo naiwnego wątku romansowego powieścią naprawdę niezłą, przyjemną w warstwie językowej i praktycznie wolną od błędów edytorskich (wydała Skarpa Warszawska). Z drugiej strony, skoro w ogóle chce mi się czepiać i o tekście rozpisywać, niewątpliwie coś we mnie poruszył. Najlepszą puentą niech będzie, że mam już drugi tom na czytniku. Nie jestem też, mówiąc eufemistycznie, czytelniczką docelową romansów, na co raczcie wziąć poprawkę.