Przy czym muszę oddać autorowi, że stałe fragmenty gry w Pocałunku stali ograniczył do naprawdę niezbędnego minimum. Dążył za to w zamian – a przynajmniej przez niemal połowę powieści udało mu się sprawiać takie wrażenie tak udatnie, że nawet ja uwierzyłam – do czegoś w rodzaju nowego otwarcia. Chyba sam już zaczął się troszkę dusić w stworzonej przez siebie klatce dowodów fizycznych, białych tablic, chodzenia po siatce i szumu spektrometru z chromatografem. W rezultacie punkt wyjścia mamy taki, że Lincoln Rhyme już nie pracuje dla policji. Dlaczego odszedł z funkcji konsultanta, tego się zbyt szybko nie dowiemy. W każdym razie – na prośbę swojej narzeczonej – nasz bohater zgadza się pomóc przy formułowaniu roszczeń w sprawie cywilnej, w której powódką ma być wdowa po mężczyźnie zabitym w wyniku awarii ruchomych schodów w centrum handlowym. Po latach śledztw kryminalnych kulisy odpowiedzialności cywilnej za szkodę wyrządzoną przez produkt niebezpieczny mają w sobie niewątpliwie coś świeżego, zwłaszcza dla czytelników niebędących prawnikami.
Do tego dochodzą prywatne sprawy Sachs – choroba matki oraz niespodziewane przedterminowe zwolnienie jej byłego partnera, Nicka Carelliego. Były policjant, po wyroku za korupcję i napaść z bronią w ręku, przekonuje Amelię, że był niewinny, a przyznał się tylko po to, by ratować życie brata, który nie przetrwałby w więzieniu. Kobieta zaczyna wspominać ich związek, nie odmawia Nickowi pomocy w oczyszczeniu dobrego imienia. Jednocześnie zataja sprawę przed Lincolnem.
Młody Pulaski realizuje jakąś zagadkową operację pod przykryciem na własną rękę. Rhyme ma nową asystentkę, swoją studentkę, podobnie jak on niepełnosprawną, choć dopiero uczącą się życia tetraplegika. Słowem, jest ciekawie, a przecież jeszcze nawet nie wspomniałam o mordercy! Który oczywiście być musi, a dodatkowo musi posługiwać się bronią niebanalną i na czasie. Tym razem będą to inteligentne sprzęty, czyli tak zwany "Internet rzeczy".
I choć około połowy powieść wraca w znane z reszty cyklu utarte koleiny, muszę przyznać, że czytało mi się ją bardzo przyjemnie, błyskawicznie i z autentycznym zainteresowaniem. Dopiero pod koniec parę drobiazgów zazgrzytało, a raz autor posłużył się naprawdę nieuczciwą wobec czytelnika zagrywką. Natomiast jeden ważny twist miał w sobie sporo elegancji i klasy jego pierwszych, najlepszych powieści. Generalnie – stany średnie Deavera, z maleńkim plusem za próby regeneracji schematu.