
Jak być może jeszcze nie wszystkim czytelnikom tego bloga wiadomo, mam niegroźnego hysia na punkcie prozy Jeffreya Eugenidesa. Zaczęło się w 2013 roku, od polecanki Padmy z Miasta książek, pod wpływem której sięgnęłam po Intrygę małżeńską. Historia trójki studentów unurzana w teorii literatury absolutnie mnie oczarowała. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że z całego dorobku autora jest to – przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach – książka najmniej niezwykła.
No właśnie – całego dorobku – to brzmi dumnie, jednak mowa jest o zaledwie trzech powieściach, zatem świadomie je sobie racjonowałam. Po niezwykle dojrzałym debiucie, jakim były Przekleństwa niewinności, historia serii samobójstw w rodzinie Lisbonów, stanowiąca w istocie zawoalowaną krytykę rozpadu społecznych więzi na amerykańskich przedmieściach (obecnie wznowiona przez Sonię Dragę, gorąco polecam!), nabrałam przekonania, że obcowanie z prozą Eugenidesa to rzadka i wartościowa przyjemność. Ostatnią (a chronologicznie środkową) powieść jego autorstwa oszczędzałam sobie przez ponad cztery lata. Na nic się jednak zdała moja wstrzemięźliwość, autor kolejnej książki (poza wydanym u nas niedawno zbiorem opowiadań Nowy dowód, który zostawiłam sobie na czarną godzinę i na otarcie łez) nadal nie napisał.
Mimo wszystko nie żałuję, bo Middlesex to historia tak niezwykła, że choć zamykamy dopiero pierwszy kwartał, ja mam już mocną kandydatkę do tytułu książki roku. Pewnie, można by się czepiać (i w innych okolicznościach pierwsza bym się przyczepiła, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości), że jest to rzecz z pełną premedytacją skrojona pod nagrody: opowieść snuta przez przedstawiciela trzeciego pokolenia imigrantów, przedstawiająca Amerykę w czasach wzlotów i upadków, a dodatkowo zawierająca obyczajowy skandal, który doprowadził do biologicznego fenomenu – odroczonej o dwa pokolenia kary za grzech przodków, jak niewątpliwie uważałaby babcia narratora, Desdemona.
Czego tu nie ma – saga rodzinna zakrojona na niemal stulecie, typowa, a jednocześnie absolutnie wyjątkowa (staram się uniknąć spoilerów, dlatego nie podam szczegółów) Bildungsroman, Detroit w czasach największej prosperity i najgłębszego kryzysu, życie i obyczaje greckiej diaspory w Ameryce, hazard, prohibicja, romanse. Świetnie dopracowane tło społeczno-obyczajowe, świadczące o wykonaniu gigantycznej pracy ze źródłami, którym jednak autor czytelnika nie przytłacza, a jedynie pozwala, by skrupulatnie wyselekcjonowane detale dodawały życia i autentyczności jedwabistej (jedwabniki są tu kluczowe zarówno w swej dosłownej postaci, jak i w symbolicznej sferze) materii jego opowieści. A nade wszystko pełnokrwiści bohaterowie, do których człowiek bez trudu się przywiązuje, dając się porwać nurtowi ich powikłanych przez geografię i historię biografii, trzyma za nich kciuki nawet wtedy, gdy błądzą i podejmują ewidentnie nietrafione decyzje. A dzieje się tak dlatego, że Eugenides każdemu z nich daje motywacje, z którymi absolutnie nie trzeba się zgadzać, ale bez trudu można je zrozumieć.
Wszystko to i jeszcze więcej opowie wam Cal Stephanides, przeprowadzając was dodatkowo swoją trudną, prywatną drogą do dramatycznego odkrycia, jakie kazało mu całkowicie przedefiniować swoją tożsamość. Zrobi to z wdziękiem, ukradkiem, tak długo, jak to tylko możliwe, nie wysuwając swojej osoby na pierwszy plan. Tym większą siłę rażenia będzie miała jego tajemnica, gdy w końcu ją wam wyjawi. Zaciekawieni?