O pierwszym tomie przygód Rachel Morgan pisałam tutaj jakiś czas temu – jako poprawnym, ale bez szału. Największego plusa miał za niską zawartość romance w paranormalu. Z rozpędu zabrałam się za część drugą (również dla odpoczynku psychicznego po Nadchodzi). Początek nie był zachwycający: akcji niewiele, dłużyzny, zapowiadało się, że będzie tak, jak sądziłam – odcinanie kuponów i kopiowanie formułki.
Kiedy jednak opowieść nabrała wreszcie tempa, okazało się, że jest zgoła inaczej. Autorka sprawnie kontynuuje główne wątki z poprzedniego tomu, potwierdzając tym samym istnienie tak zwanej "szerszej wizji" całego cyklu. Poznajemy bliżej wampirzą część podziemia Cincinnati, pojawia się ponownie demon, który w Przynieście… odegrał znaczącą rolę. Dostajemy również rozwiązanie zagadki, dotyczącej przynależności rasowej radnego Kalamacka, a ponadto interesujące fakty z przeszłości Rachel, które każą jej zmienić optykę w sprawie nielegalnej produkcji bioleków. Komplikuje się też jej relacja z Ivy, a to za sprawą blizny z wampirzą śliną, pozostałej po ugryzieniu demona na łabędziej szyjce panny Morgan. Nawet beznadziejne początkowo sekwencje z Nickiem, nową miłością czarownicy, przybierają w pewnym momencie interesujący obrót. Dobry, zły i nieumarły, z dużo ciekawszą ponadto czysto kryminalną zagadką, znacząco przebija Przynieście mi głowę wiedźmy. Choć nic nie zapowiadało progresu w serii. Dlatego – o zgrozo – z zainteresowaniem czekam na kontynuację:)
***
Obecnie natomiast męczę się z pierwszym tomem Samozwańca Komudy, który jest tak rozwlekły, że aż zęby bolą. Po 150 stronach stolnikowic Dydyński zdążył a) wrócić z Inflant do domu (przy czym akcja nie zaczyna się w Inflantach, a w pobliżu jego rodowej siedziby:P) oraz b) pochować ojca, odkrywając przy okazji mroczną tajemnicę z jego przeszłości. Autor głównie popisuje się erudycją bez grama finezji, w dodatku ustawicznie traktując Czytelnika jak ostatniego idiotę. Ale nie przekreślam, to wciąż może być fajna historia, lubię Dymitriady. Choć ostentacyjna i podkreślana przy każdej okazji nienawiść do Moskwy (aka rankor) w mniej więcej takich samych proporcjach irytuje mnie i bawi. Historiozofię Sienkiewicza (o ile w ogóle można o czymś takim mówić na poważnie) Komuda potępia zasadnie, ale stylistycznie do pięt mu nie dorasta, choć w Samozwańcu ambicje na tej niwie są widoczne gołym okiem.