Muszę z pewną taką nieśmiałością przyznać, że, będąc w sobotę w księgarni, znanej też jako Przybytek Zła tudzież Dom Pokus, miałam impuls sięgnięcia po trzeci tom Aktów Caine’a. Jednak mężnie go zwalczyłam. Pomyślałam o nakupowanych zaległościach, o czekającym od sierpnia Secret speech Toma Roba Smitha (ciąg dalszy znakomitej Ofiary 44), o Cornwellu kupionym dwa tygodnie temu, o kolejce recenzenckiej (chwilowo liczy tylko 3 pozycje, ale cóż z tego, skoro jedna ma 730 stron?) – i nie kupiłam Czarnego Noża. Bez kitu, powinny istnieć spotkania anonimowych książkoholików. Dostałabym żeton za męstwo.
A tak naprawdę nie kupiłam głównie dlatego, że z dwóch egzemplarzy dostępnych każdy był wymemłany tudzież złachany. Kocham używane książki z duszą, ale jeśli mam płacić cenę okładkową w księgarni, to niech ta książka nie wygląda jak psu z gardła. Nie chodzi mi o drobne zagięcia rogów czy minimalnie naderwaną obwolutę, na takie drobiazgi nie zwracam uwagi. Ale jeśli nowa książka jest brudna i połamana, to dziękuję, postoję.
A ta 730 str. cegła to Czarny Pryzmat Brenta Weeksa i choć po 80 stronach nie mam się za bardzo do czego przyczepić, to wkręcić się też nie mogę, a i mogłoby to być krótsze. ZDECYDOWANIE. Weeks miewa pomysły, więc może coś jeszcze z tego będzie. Ale kolejny niezwykły podrostek nie wróży najlepiej.