Bilans czytelniczy 2023

Przeczytanych: 99. Zagranicznych: 68. Polskich: 31. Jeśli chodzi o rozkład gatunkowy, to 21 non-fiction, 14 pozycji fantastycznych (coraz trudniej mi znaleźć w fantastyce coś dla siebie, martwi mnie to), 29 kryminałów/thrillerów, 23 powieści obyczajowe, a reszta (7) to różne takie trudne do jednoznacznego skategoryzowania pozycje (historyczne, zbiory opowiadań, rzeczy z pogranicza). Tradycyjnie było dramatycznie źle, jeżeli chodzi o liczbę postów opublikowanych na blogu. Było ich w 2023 roku tylko 4, czyli mniej niż jeden na dwa miesiące. Ale jestem bardzo zadowolona z tego, że na FP na Facebooku od udało mi się – czasem z pewnym poślizgiem – napisać co najmniej po kilka zdań o wszystkich przeczytanych tytułach. Po treści bieżące zapraszam tam. Założyłam w tym roku profil na Goodreads, więc wykorzystuję krótkie wrażeniowe notki pisane bezpośrednio po lekturze jako bazę dla późniejszych postów na FB.

NAJLEPSZA PRZECZYTANA KSIĄŻKA

1) Barbara Kingsolver Demon Cooperhead – Nie pozwólcie, żeby nagroda Pulitzera zniechęciła was do tej powieści. Nie dajcie sobie wmówić, że bez znajomości Davida Copperfielda jej lektura nie ma sensu. Jest to kawał znakomitej, emocjonalnie wyżymającej prozy o problemach współczesnych amerykańskich zadupi. O dzieciakach porzuconych przez system na czasami najbardziej dosłownym śmietniku. Ale jest to też coś sporo więcej. Nie przepadam za wielkimi słowami, ale to ten tytuł w tym roku najdobitniej przypomniał mi, czym powieść być powinna. Świadectwem czasów, oczywiście, ale przede wszystkim historią. Taką, którą przeżywamy wraz z bohaterem, na którym nam zależy. Bardzo dobry akurat w tym przypadku (bo niekiedy moim zdaniem przegina ze stylizacją i manieryzmami) przekład Kai Gucio tylko wzmacnia efekt. Nie jest to oczywiście lektura łatwa. Ale, biorąc pod uwagę temat, nie miała prawa taka być. W kategorii fikcji literackiej nie przeczytałam w tym roku niczego lepszego.

2) Patrick Radden Keefe Imperium bólu – ta książka to absolutny sztos. Biografia rodziny Sacklerów, która zbudowała swoje imperium na kłamstwach, bezczelności i walce z bólem. Trzy generacje rodu, który zaczynał jako ubodzy żydowscy imigranci. Synowie Isaaca Sacklera nie mogli nawet studiować medycyny w USA, tylko musieli w tym celu wrócić do Europy. Ale potem podbili wszystkie stany i rzucili je do swoich stóp. Pierwsze duże pieniądze zarobili na Valium, ale prawdziwy bank rozbili oksykodonem. Za ich sukces i za to, że doskonale rozpracowali wady amerykańskiego systemu, setki tysięcy ludzi zapłaciły zdrowiem i życiem. A Sacklerowie? Czy państwo wystawiło im jakikolwiek rachunek godny wzmianki? Tego też można się dowiedzieć z tej doskonałej pozycji non-fiction. Osobne ukłony za znakomity przekład dla Jana Dzierzgowskiego.

3) Thomas Savage Psie pazury A o tej mam nawet notkę, do której niniejszym odsyłam.

NAJGORSZA PRZECZYTANA KSIĄŻKA

W tym roku, oprócz książek nieukończonych, wystawiłam aż 5 jedynek. Korona dla:

1) Marie NDiaye Zemsta należy do mnie Chciałam w tym roku spróbować czytać więcej pozycji francuskojęzycznych autorów. Najpierw przerwałam Najskrytszą pamięć ludzi. Potem nie przerwałam Zemsta należy do mnie, bo udało się autorce mnie nabrać, że będzie miała coś do opowiedzenia. Uciszyłam zatem swój instynkt, który wył „uciekaj” po serii niekończących się zdań, zbudowanych na zasadzie Mecenas Susane X, Mecenas Susane Y, Mecenas Susane Z (bohaterka nie ma imienia, a w każdym razie go nie poznajemy, w zamian jesteśmy młotkowani jej nazwiskiem dosłownie przy każdej sposobności, dokładnie tak pretensjonalna jest ta książka). Miałam wiele dziwnych przekonań na temat tej powieści. Na przykład myślałam, że jej osią będzie sprawa dzieciobójczyni, którą – mimo braku doświadczenia – bohaterka zgadza się przejąć na prośbę męża klientki. Potem myślałam, że będzie to satyra na francuską klasę wyższą, do której bohaterka bezskutecznie aspiruje, bo jej awans społeczny jest wyłącznie nominalny. W pewnym momencie zaczęłam się spodziewać, że sednem opowieści będzie dziwny epizod z dzieciństwa pani mecenas, kiedy to, jak sama sądziła, miała spotkać swojego obecnego zleceniodawcę w domu, w którym pracowała jej matka.
Finalnie natomiast powieść obiecuje, że będzie o tym wszystkim, a jest zlepkiem majaków o niczym. Dzieciobójczyni przedstawiona zostaje jako ofiara całkowitego braku komunikacji we własnym małżeństwie (może jestem staroświecka, ale moim zdaniem ofiarami było tu troje dzieci). Mąż (on z kolei ma tylko nazwisko, dokładnie tak pretensjonalna jest to powieść), który żonę wcześniej ignorował, a dzieci traktował jako irytujący dodatek do teoretycznie sielskiego obrazka życia rodzinnego, zapałał uczuciem do kobiety, której życie zamienił w piekło, bo stała się interesująca jako dzieciobójczyni. Sama mecenas Susane jest okropną, wyższościową, irytującą, rozlazłą babą, ale z niewiadomych powodów ma o sobie bardzo wysokie mniemanie. Miałam ochotę udusić ją tym pomarańczowym szalem, który widnieje na okładce, żeby się już dłużej nie męczyła. Do tego dochodzą dziwne surrealistyczne wstawki, zagadkowa choroba, niewyjaśniona napaść na Mauritiusie, ale, na litość dowolnego bóstwa, dosłownie NIC z tego nie wynika. Pomyłka, przed którą energicznie ostrzegam. Powieść wydało Wydawnictwo Filtry w przekładzie Magdaleny Kamińskiej-Maurugeon.

2) Sylwia Chutnik  Tyłem do kierunku jazdy –  moja pierwsza powieść Sylwii Chutnik i niestety raczej ostatnia, a na pewno sporo wody upłynie, zanim sięgnę po coś innego z jej dorobku. A miało być, zgodnie z recenzjami, tak pięknie! No, niestety – starając się unikać zdradzania fabuły – mogę o Tyłem do kierunku jazdy powiedzieć tylko tyle, że dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane. Autorka dobrych intencji miała aż w nadmiarze, w tej historii umierającej babki o szalonej przeszłości, nieszczęśliwej transpłciowej wnuczki i okropnie opisanej córki, której jedyną winą było to, że zakochała się w niewłaściwym człowieku, chciała zmieścić przesłanie o roli podmiotowości, tolerancji, wadze odwagi życia po swojemu. No i oczywiście odwieczne carpe diem, bo życie mamy tylko jedno, więc, cytując pewnego urzędnika poczty z Łyskowa, trzeba je chwytać za grzywę i walić w pysk.
Niestety, bohaterki w zbyt czytelny sposób są nośnikami idei i problemów, a te ciężary wysysają z nich całe życie i wiarygodność. W efekcie wszystko w powieści razi sztucznością. Ja wysiadam po przeczytaniu całości w nadziei na jakąś błyskotliwą finałową woltę, która nie nastąpiła. I wam nie polecam rozpoczynania tej podróży.

3) Wojciech Tochman Historia na śmierć i życie – Dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane. Bardzo dobra ilustracja tego porzekadła. Nie wątpię, że autor ma słuszność, sprzeciwiając się projektowanej karze bezwzględnego dożywotniego pozbawienia wolności. I że ogólnie miał sporo racji co do krytycznej oceny różnych decyzji zapadłych w trakcie wykonania kary odbywanej przez bohaterkę. Ale książka w tym kształcie, usiłująca umniejszać znaczenie zbrodni, popełnionej całkowicie bez powodu, na rozmaite kuriozalne sposoby (bo wojny gangów, bo skazana była kobietą, bo wszystkie możliwe składy orzekające dały się zaszantażować co do wymiaru kary szwagrowi ofiary), jest niestety raczej przeciwskuteczna. Zamiast bezstronnie postarać się przynajmniej przedstawić fakty, autor prześmiewczo atakuje sędziego (nie dziwię się, że ten nie chciał z nim porozmawiać, bo w tej książce-projekcie pisanym pod tezę przez laika raczej nie byłoby przestrzeni do merytorycznych uwag, a jednak orzeczenie utrzymało się zarówno w sądzie apelacyjnym, jak i w Sądzie Najwyższym). Przyjmuje za niekwestionowaną prawdę o przebiegu zdarzeń mętne tłumaczenia jednej z trójki sprawców (dziwnym trafem pozostali nie chcieli z nim porozmawiać). Jeśli tak tendencyjna książka miała być epitafium dla zmarłej koleżanki i dokończeniem jej pracy, to nie powinna powstać. I chyba nie bez przyczyny Ostałowska z niej zrezygnowała. Rzecz równie szkodliwa jak populizm penalny.

NAJWIĘKSZE POZYTYWNE ZASKOCZENIE

Pierre Lemaitre Wielki wąż – Lemaitre ponoć napisał go do szuflady w latach 80. Wtedy zresztą rozgrywa się akcja. W nocie wydawniczej jest mowa o klasycznym kryminale, ale moim zdaniem taka kwalifikacja to spore nieporozumienie. Jeśli już, to klasyczny kryminał został tutaj wywrócony na nice i zmiksowany z komedią pomyłek, a finalnie grecką tragedią. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Powiem więcej, jako osoba, która zaczynała znajomość z dorobkiem Pierre’a Lemaitre’a od napisanej zupełnie na serio trylogii kryminalnej z inspektorem Verhoevenem (Koronkowa robota, Alex, Ofiara) i przeczytała wszystkie jego powieści, zdecydowanie wolę, gdy podchodzi do konwencji gatunkowej bez przesadnej powagi. Efekty, jak wskazuje lektura Wielkiego węża, są wówczas spektakularne. Nie przypadkiem nie wspominam w tym miejscu ani słowa o fabule. Uważam, że każdy powinien samodzielnie przeżyć wszystkie naszykowane przez pisarza – i oparte na wywracaniu uzasadnionych gatunkowym wzorcem oczekiwań – zaskoczenia. Dlatego tylko drobniutka zahaczka, punkt startowy tego absolutnie niesamowitego rollercoastera. Z którego nie będziecie chcieli wysiadać przed dotarciem do ostatniej kartki. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby znakomity zabójca pracujący na zlecenie zaczął zdradzać typowe objawy demencji. A potem przekonajcie się, co kryją sploty Wielkiego węża. Satysfakcja gwarantowana! Powieść ukazała się nakładem Wydawnictwa Nowego w tłumaczeniu Elżbiety Janoty.

NAJWIĘKSZE NEGATYWNE ZASKOCZENIE

Elżbieta Cherezińska Sydonia. Słowo się rzekło – A czasem bywa tak, że powieść, która w teorii ma wszystko, by się spodobać, zawodzi. Najbardziej to nie lubię takich sytuacji, gdy rzecz nie jest w oczywisty sposób zła, a nawet ma potencjał na coś całkiem dobrego. I tak przez 200, 300, 400 stron. Ale szkoda porzucić, bo może już za chwilę. I dociągamy do końca, a tam czeka tylko rozczarowanie. Najczęściej zdarza mi się to przy wypróbowanych autorach, bo świeżakowi, który nie da mi chociaż ciekawego stylu albo intrygujących postaci jako punktu zaczepienia, przy cegle już nie będę dawać szansy za szansą. Szkoda mi oczu. Ale prozę Elżbiety Cherezińskiej, przy pewnych zastrzeżeniach, lubię od wielu lat. Kiedyś dostałam do recenzji z WP Sagę Sigrun, a potem już poszło z Północną Drogą i z cyklem Odrodzone królestwo. Lubię nawet dylogię o Hardej, choć drugi tom trochę siada. Autorka umie napisać postaci, którym chce się towarzyszyć, podzielić między nie narrację i przedstawić historyczne wydarzenia jak przygodę. Tym bardziej nie rozumiem, co zaszło na kartach Sydonii. Prawdziwa historia, zrekonstruowana na podstawie zachowanych akt procesowych. O kobiecie, która umiała walczyć o swoje prawa i stała się na tyle niewygodna, że rzucono na nią oskarżenie o czary. W tle złamane słowo księcia Gryfity i tajemnica rzekomej klątwy. Prawdziwa kopalnia złota. A jednak historia opowiedziana jest nudno, wszystkie postaci są papierowe, sugestie dotyczące czarów wyglądają ni przypiął, ni przyłatał. A zamiast uczciwie zbudować napięcie, autorka po prostu zataja kluczowe fakty prawie do samego końca. Ze szczerym zawodem nie polecam.

 ODKRYCIE ROKU

Maciej Hen Segretario – A teraz coś, co nazwałabym najkrócej specjałem z mej faworytnej niszy. Trochę tak, jakby Maciej Hen usiadł i napisał tę powieść epistolarną, osadzoną (głównie) w Krakowie pod koniec XV wieku, specjalnie dla mnie (zawsze doceniam takie rzeczy, bardzo miło z jego strony!). Mamy tu bowiem, w kostiumie powieści historycznej z wątkami łotrzykowsko-podróżniczymi, całkiem sporo, nie zawsze dyskretnych, nawiązań do problemów zupełnie współczesnych. Czy też, jeśli spojrzeć na to z historycznej perspektywy, nieustannie aktualnych (takich jak antysemityzm, systemowa dyskryminacja kobiet i osób nieheteronormatywnych, przemoc seksualna, a nawet epidemie) – co w sumie bardzo smutne, ale dla autora, który chce sobie mrugnąć do swojego współczesnego czytelnika, wyjątkowo dogodne. A jeszcze nie wspomniałam o poezji, polityce, medycynie oraz – jakżeby inaczej – romansach! Szczególnie jeden taki wątek poprowadzony zostaje bardzo chytrze, gwarantując pełne emocji partie finałowe. Podsumowując, czegokolwiek byście w tej opowieści nie szukali (łącznie z dość szczegółowymi opisami życia codziennego w epoce) – z dużym prawdopodobieństwem to znajdziecie. Całość podana jest, jak już wspomniałam, w formie kilkunastu listów, napisanych bardzo zajmującym, a zarazem zgrabnym językiem. No dobrze, to czy są w tej beczce miodu jakieś łyżki dziegciu? No, jest trochę mielizn narracyjnych, całość potrzebuje nieco czasu na solidny rozbieg, a potem nie wszystkie fragmenty bywają jednakowo zajmujące. Mielizny jednak nie są rozległe, a jeśli generalnie lubicie powieści historyczne, to ten rozbieg też wam nie zawadzi, bo jest naszpikowany interesującymi detalami niczym prosię pieczone kaszą. Podsumuję te niedługie przemyślenia równie krótko: jakkolwiek Segretario był pierwszą pozycją przeczytaną przeze mnie w kwietniu, to nie przeszkodziło mu zostać zarazem najlepszym tytułem, jaki przeczytałam w kwietniu. Już się cieszę na lekturę Solfatary.

 ULUBIONY NOWY BOHATER

Vera Stanhope z cyklu kryminału Ann Cleeves – duża, głośna, bezkompromisowa śledcza, która przed samotnością ucieka w pracę. Przeczytałam już cztery z ośmiu przetłumaczonych przez Ewę Kowalską tomów i wszystkie polecam.

  KSIĄŻKA Z NAJBARDZIEJ SKOPANYM ZAKOŃCZENIEM (A NAWET CAŁĄ FABUŁĄ)

Michał Witkowski Tango – powieść, której bardzo chciałam dać się porwać. I tak do połowy zanosiło się, że znajdziemy wspólny rytm. Ale potem autor zmarnotrawił swój naprawdę spektakularny research pisaniem nawet nie leniwym, ale po prostu demonstracyjnie olewającym nie tylko jakiekolwiek wymogi gatunku, ale też elementarne zasady logiki. Rozwiązanie wyjął w samiutkiej końcówce z kapelusza, a niepasujące do niego bądź uznane w międzyczasie za niepotrzebne wątki po prostu zostawił dyndające niezbyt elegancko w przestrzeni narracyjnej. Bo co to właściwie kogokolwiek obchodzi, a zwłaszcza policję, że grupka znudzonych, acz odpowiednio społecznie podwieszonych, założyła sobie tajne stowarzyszenie i polowała na mniej fortunnych osobników na miejskich ulicach dla własnej uciechy. Tytułem przykładu:) Jako się rzekło: tło świetne, tylko na tym tle nie chciało się autorowi nawet na pretekstową, minimalnie spójną intrygę kryminalną wysilić. Całość, biorąc pod uwagę atroficzną i nieskrępowaną logiką fabułę, jest też zdecydowanie za długa. Zachwyt klimatem zaczyna się zużywać około połowy. A pod koniec jest już tylko wielki zawód. Energicznie odradzam. I trochę współczuję redaktorce (a w zasadzie trzem, bo dwie osoby sprawowały dodatkowo opiekę redakcyjną) – praca z autorem, który, jak wynika z jego FB, nawet tą na tę nie pozwala w uzasadnionych przypadkach zamieniać, albowiem: bo nie, to musiał być ciężki kawałek chleba. Kończąc posłowie, Witkowski wyznaje: „W prywatnej rozmowie Marek Krajewski powiedział mi kiedyś, że gdybym ja, z moim okiem do szczegółu i znajomością realiów, napisał kiedyś kryminał retro, którego akcja działaby się przed wojną w środowisku homoseksualistów, to mogłoby być coś.” Gdyby faktycznie napisał kryminał retro, to być może. Tango kryminałem nie jest i ze swej strony żałuję poświęconego mu czasu, bo mnie oszukało podlej niż jakikolwiek przystojny żigolo.

Tradycyjnie już zapraszam do własnych typowań.