Bardzo ładny frak masz Billy/ Ale kiepski byłby z ciebie mąż (Stephen King, Billy Summers)

billyOd ostatniego wpisu blogowego przeczytałam około trzydziestu tytułów, z których znaczącą część udało mi się krótko omówić na Facebookowym profilu. Jeśli ktoś jeszcze nie wie o jego istnieniu, na co jest duża szansa, zważywszy, jak sprytnie zakonspirowałam linka w zakładkach po prawej stronie bloga, to odsyłam tam. Polecam esencjonalnie sporo różnorodnego literacko i stylistycznie dobra. W najbliższym czasie postaram się wrzucić krótkie refleksje o lekturach sierpniowych.

Dziś jednak będę narzekać, zrzędzić i wyrażać rozczarowanie. Głównie, przyznam, własną głupotą. Jest to ostatnio refleksja powracająca podejrzanie regularnie, ale nie daruję jej sobie i tym razem. Po części bowiem wyjaśnia, czemu to właśnie najnowszemu dziełu Stephena Kinga, a nie na przykład znakomitej Misery, którą w wersji literackiej przeczytałam po raz pierwszy całkiem niedawno, poświęcam tę notkę. Otóż gdyby King nie był tak sprawnym pisarzem (sam siebie nazywa rzemieślnikiem, ale mnie to akurat wyjątkowo nie leży, bo rzemieślnik moim skromnym zdaniem nie byłby zdolny generować u odbiorcy emocji niepozwalających rozstać się z tekstem, jakie daje np. spowiedź Dolores Claiborne), dałabym sobie spokój z Billym Summersem w okolicach połowy. I zostałyby mi wówczas z tej lektury  przynajmniej przyzwoite wspomnienia. A tak doczytałam do końca, w (płonnej, jak się okazało) nadziei na rewelacyjnego twista, literacką fintę w fincie, zwrot, który wszystko zmieni. Owszem, pojawiło się coś w rodzaju próby na tym polu, ale – ze względu na wiele wspaniałych czytelniczych przeżyć, jakich dostarczyły mi, nawet w tym roku, starsze utwory autora – litościwie spuszczę zasłonę milczenia na żenujący poziom zastosowanej zagrywki.

Podejrzewam, że nie byłabym tak ostra w sądach o tej, poprawnie rozgrywającej wyświechtane klisze w stylu ostatnia robota seryjnego zabójcy przed emeryturą, opowiem ci moją historię, a ty dojrzyj w niej prawdziwą naturę skopanego przez życie wrażliwca czy wreszcie najemny zbir z zasadami i przypadkowo ocalona kobieta po przejściach, opowieści, gdybym nie miała świeżo w pamięci wrażeń z lektury Dolores ClaiborneMisery.

To właśnie zestawienie z nimi, w zasadzie bezpośrednie, najboleśniej obnaża wszystkie niedostatki Billy’ego Summersa i fałsz marketingowych haseł o powrocie króla do formy i najlepszej jego powieści od wielu lat (tak, wiem, hasła te powracają w zasadzie przy każdej premierze Kinga z ostatniego dziesięciolecia – trzeba było uważać). W najnowszej powieści wszystko w zasadzie daje się przewidzieć (a jeśli czegoś przewidzieć się nie da, to tylko z tej przyczyny, że jest wydumane i skrajnie niewiarygodne), a marzący o karierze pisarza snajper – zabójca z zasadami, jakkolwiek sympatyczny, jest zarazem postacią tak wewnętrznie niespójną, że nie sposób się w jego losy realnie zaangażować. Przede wszystkim jednak historia (poza autobiograficzną powieścią Billy’ego) jest po prostu nudna. A to już jest wada gorsza niż nawet najgłupszy fabularny fikołek (tych – w rodzaju idiotycznych zaniechań światowej klasy profesjonalisty w zakresie podstawowych środków bezpieczeństwa – również nie brakuje). Jak to w ogóle możliwe, że w piętrowej fabule o dominie zabójstw na zlecenie, napisanej, przypomnę, przez autora mnóstwa zekranizowanych z powodzeniem hitów, brakuje napięcia? Pierwsza połowa jest do tego stopnia przeładowana niepotrzebnymi, drobiazgowymi opisami wielomiesięcznych poczynań głównego bohatera, że zaczęłam podejrzewać, iż King miał płacone od strony. Zresztą nawet strona językowa – mimo że, powiedzmy sobie szczerze, autor nie jest jakimś wybitnym stylistą – jest na tyle jałowa, uproszczona i generyczna, że nasuwa podejrzenie o zatrudnieniu ghost writera do odwalenia większej części zakontraktowanej roboty. Już nawet Pan Mercedes był o rząd jakości lepszy, tak pod względem dystrybucji napięcia, jak i ogólnego wykonania.

Myślą, która uporczywie powracała do mnie przy czytaniu, było: King nie mógł tego napisać. Im dalej w fabularny las, tym częściej moja podświadomość powtarzała ten refren, pod koniec uzupełniając go wyrazami powszechnie uznawanymi za obelżywe. Bo naprawdę robiło się coraz głupiej. Jakby autor ostentacyjnie odpiął wrotki logiki i prawdopodobieństwa, wiedząc, że skoro wrzucił nawiązanie do Lśnienia, to fani i tak będą zachwyceni, a poza tym samo jego nazwisko na okładce sprzeda miliony egzemplarzy.

Oczywiście miał rację. Potwierdza to nawet typografia okładki. Ale oczekiwałam od niego czegoś więcej. Spotkał mnie zawód, przed którym niniejszym was przestrzegam.

Zdecydowanie polecam Dolores Claiborne i Misery zamiast Billy’ego Summersa. Na niego po prostu szkoda czasu.

Wydał Prószyński i Ska, a przetłumaczył Tomasz Wilusz.