Droga z piekła do piekła, czyli o literackiej i scenicznej Mszy za miasto Arras

Msza za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego powstała w reakcji na antysemicką nagonkę rozpętaną przez aparat PRL w 1968 roku. Opisuje jednak mechanizmy zatrważająco uniwersalne, które obserwujemy także dziś. Narratorem powieści jest Jan, protegowany biskupa Utrechtu Dawida, oddany pod opiekę ojcu Albertowi, niekwestionowanemu miejskiemu autorytetowi Arras, jednego z lepiej prosperujących miast Barbancji, znanego z przepięknie tkanych kobierców.

Kilka słów od Jana o ojcu Albercie:

Nie było w Arras mądrzejszego i bardziej dostojnego człowieka. Wychowałem się w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umysł tego świętego starca rozświetlał ścieżki mojego życia. Przybyłem do Arras jako człowiek bardzo młody, nie ukończywszy jeszcze szkół, bez znajomości pisma, bez żadnej ogłady. Oddano mnie pod jego opiekę, kiedym miał lat dwadzieścia i w gruncie rzeczy niczego, poza tępym klepaniem pacierzy, nie potrafiłem czynić samodzielnie. Zajął się mną serdecznie, otaczając nie tylko opieką, ale uczuciem tkliwego przywiązania, jakie mężczyźni dorośli i doświadczeni zwykli przelewać czasem na młokosów, w których widzą przedłużenie swoich życiowych ambicji. Klnę się na Boga żywego, że widział we mnie swojego następcę!

Niestety lub na szczęście, Jan zawiódł pokładane w nim nadzieje. O makabrycznych wypadkach, jakie zaszły w Arras jesienią 1458 roku, opowiada mieszkańcom Brugii. A cały ambaras zaczął się od tego, że ktoś oskarżył Żyda o rzucenie uroku na konia, który następnie zdechł. Niby nic nowego, a jednak świątobliwy Albert wziął za dobrą monetę słowa rzekomego świadka żydowskich czarów i zapragnął go osądzić, choć nie wszystkim się to spodobało:

Farias de Saxe, który był mędrcem w zakresie kompetencji i przepisów prawa, a zasiadał w Radzie dla braku ciekawszego zajęcia, rzekł do Alberta: „Ojcze. Nie godzi się, byś rozstrzygał sprawy dotyczące mieszczan. Nawet jeśli dzisiaj okażą zadowolenie z twojego wyroku, jutro podniosą krzyk, że manipulujesz miastem wedle własnej woli. Niech lepiej oni sami słuchają Celusa”. Wynikł spór niemałego znaczenia. Albert, który nigdy nie rezygnował z rozkoszy wymierzenia sprawiedliwości, oponował przeciw poglądom Fariasa de Saxe, powołując się na pochodzenie Celusa. „Gdzież jest napisane, że miejskie trybunały winny sądzić Żyda?! Żyda sądzić może każdy!” Na to Farias de Saxe: „A gdzież jest napisane, że Żyda może sądzić każdy?”. Rzecz jasna, spór wygrał Albert, bowiem dla niego rezultat był istotnie ważny, gdy natomiast de Saxe traktował wszystko jak rozrywkę.

Oskarżony, którego wyjaśnień (zresztą, jak się bronić przed tak absurdalnym zarzutem?) nikt nie chciał słuchać, powiesił się. Wtedy jeszcze mieszkańcom wydawało się, że coś tu może być nie w porządku. Czuli się współwinni śmierci zaszczutego człowieka. Przyszli do naszego bohatera z prośbą, by sprowadził do miasta biskupa, który ich zdaniem wiedziałby, jak mają naprawić niesprawiedliwość i zachować szanse na odkupienie. Jan (swoją drogą wyjątkowo antypatyczne indywiduum, świętoszek-konformista, typowa chorągiewka i prawdopodobnie znakomity kandydat na polityka) wolał jednak okazać lojalność Albertowi i opowiedział mu o prośbie mieszkańców, zamiast ją spełnić. Albert uznał to za doskonałą okazję, by przekonać miejską społeczność, że nie potrzebuje interwencji z zewnątrz, bo ma prawo do samostanowienia i powinna z niego skorzystać. Dopuścił plebs do udziału w Radzie Miasta i sprytnie nim manipulował, by przeprowadzić swój plan, mający na celu – oczywiście – zapewnienie wszystkim mieszkańcom zbawienia. Ścieżką do tego celu okazały się prześladowania – najpierw Żydów, a potem kolejno wszystkich, których Albert postrzegał jako potencjalne zagrożenie dla swojego planu. Standardowy mechanizm rewolucji w modelu wodzowskim.
To autocharakterystyka Alberta:  Wiesz doskonale, że nie istnieje granica, która by oddzielała mnie od miasta i miasto ode mnie. Ja jestem nim, a ono jest mną. Jeślim coś dla ciebie uczynił, winieneś wdzięczność wszystkim obywatelom Arras, bo to oni właśnie, poprzez mnie, sprawują tu rządy. Przez tyle lat powtarzałem ci nieustannie, że kto walczy ze mną, występuje przeciwko miastu, a kto usiłuje naruszyć tutejsze prawa i przywileje – staje się moim nieprzyjacielem.

A szczerze mówiąc, gdy się tę powieść teraz czyta, zwłaszcza niektóre fragmenty, to dosłownie ciarki chodzą po plecach.

Doprawdy, Albert zasłużył sobie na zbawienie wieczne. Jeśli nie uczynkami, to bez wątpienia chytrością. Bo przecież osiągnął rzecz, o jakiej marzą wszyscy władcy. Cedując część władzy na prosty lud – zdobył władzę niepodzielną. Dzieląc ją z głupcami – zatrzymał w całości dla siebie!

Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą w zbawienie! Człowiek wydaje ci się utworzony z czynów i zamysłów, gdy tymczasem jest także utworzony ze słów. Nie ty pierwszy ulegasz zdumiewającej łatwości, która polega na najgłupszym złudzeniu ludzkiego umysłu, że można poznać i zmienić świat bez słów. Jakże go poznasz i zmienisz bez języka, który został ci dany, abyś nim nazywał?! Co nie ma nazwy – nie istnieje. A co istnieje – istnieje dzięki swojemu imieniu”.

A czytałam, żeby świadomie obejrzeć monodram Janusza Gajosa na podstawie powieści, który zresztą został nagrany w zeszłym roku dla TVP Kultura i jest na Youtubie.

Ale jednak na żywo robi niesamowite wrażenie. Może tylko cięcia w tekście nieco za bardzo wybielają postać Jana, który w powieści jawi się jako tchórz i koniunkturalista w o wiele większym stopniu. W każdym razie polecam zarówno literacki pierwowzór, jak i adaptację. Oba stanowią materiał do niewesołych przemyśleń w kontekście aktualnych, nazwijmy to eufemistycznie, nastrojów społecznych.