Siła klasyki

Najpierw myślałam, że będzie jak z Narnią. W pewnym wieku już za późno na pierwszy raz. Ale przekonywali mnie na Zaginionej Bibliotece, że chociaż Czarnoksiężnik z Archipelagu był za moich czasów na liście lektur nadobowiązkowych do klasy piątej lub szóstej SP (raczej piątej, próbowałam, wtedy nie zmogłam) – to nie jest ten przypadek.
Cóż, mieli rację, a mnie po lekturze jeszcze bardziej dziwi, kto podjął decyzję o umieszczeniu tej powieści na wspomnianej liście. Jedno z dwojga: a) ktoś, kto jej kompletnie nie zrozumiał; b) ktoś, kto przecenił dojrzałość intelektualną jedenastolatków.
Bo Czarnoksiężnik nie jest powieścią dla dzieci, choć chyba zawiera pierwowzór Hogwartu. Nie jest, wbrew wszelkim pozorom, powieścią prostą. Czy raczej – jest dokładnie tak prosty jak najważniejsze dylematy filozofii. Z wymową fabularną całości jest trochę jak ze stylem Le Guin – niby oszczędny, ascetyczny, pozbawiony jakichkolwiek ozdobników. A jednak właśnie dzięki temu wprost magnetyczny, przykuwający uwagę, wymagający, a jednocześnie dyskretnie piękny (tak, trochę się zakochałam w tym stylu – dlaczego tak późno?!:). Magia dzieje się tu mimochodem. Oczywiście, spora część tego cudu to zapewne zasługa znakomitych tłumaczy – Stanisława Barańczaka,  Piotra W. Cholewy (Grobowce Atuanu) i Pauliny Braiter (Najdalszy brzeg). Niemniej, taka stylistyczna uczta trafia się bardzo rzadko.
Czarnoksiężnika można potraktować jako jedną z najbardziej kameralnych wiwisekcji ludzkiej duszy, z jakimi się dotąd spotkałam na swojej czytelniczej drodze. Naprawdę robi wrażenie. Dodatkowo uniwersum Le Guin, konstrukcja magii, rola imion – to motywy, od których aż się roi u późniejszych twórców fantasy. Jednocześnie, zwłaszcza gdy uwzględnić czas powstania utworu (rok 1968), wielokulturowość uniwersum jest wręcz zaskakująco prorocza. Podobnie jak przemyślenia na temat rasizmu.
Choć podobał mi się każdy z tomów trylogii o Gedzie, który zaczynał jako pastuch kóz, a został najpotężniejszym magiem Ziemiomorza, najbardziej porwały mnie Grobowce Atuanu. Być może jest w tym zasługa głównej bohaterki, czyli Tenar, z uwagi na datę urodzenia odebranej rodzicom i oddanej na służbę pradawnym potęgom. Ale jednak to chyba w największym stopniu kwestia tematyki, bo to w końcu historia o wyzwoleniu z więzienia własnych przekonań, opartych na tradycji, którego piękną i monumentalną metaforą są tytułowe grobowce. Kiedy Tenar poznaje w końcu smak wolności, nie sposób nie przeżywać tego razem z nią. A to niezwykłe doświadczenie, choć – podobnie jak droga do niego wiodąca – niełatwe. I bez obowiązkowego szczęśliwego zakończenia, co jest jednym z większych walorów powieści.
Najdalszy brzeg to najmroczniejsza i najdojrzalsza odsłona trylogii. Opowiada o tragicznych konsekwencjach, do jakich wiodą próby naruszenia naturalnego porządku poprzez realizację największego marzenia ludzkości, jakim jest pokonanie śmierci. Skutkiem jest powolne obumieranie świata i szaleństwo ludzi, przedstawione przez autorkę w charakterystyczny dla niej, kameralny, a zarazem niezwykle sugestywny sposób. Zarazem to realizacja jednego z żelaznych gatunkowych motywów, jakim jest ocalenie krainy poprzez powrót zapowiadanego od wieków władcy. Kto nim będzie, jest oczywiste w zasadzie od samego początku, oczywiście – dla wszystkich z wyjątkiem samego zainteresowanego. To akurat początkowo mocno mnie irytowało, ale szybko zeszło na dalszy plan, bo mroczna, nastrojowa i chyba najbardziej nasycona magią spośród dotychczasowych historia po prostu mnie pochłonęła.
Podsumowując – gorąco polecam trylogię o Gedzie. O ile w ogóle jest jeszcze jeszcze ktoś, kto – jak ja – jej nie zna. Warto nadrobić tę zaległość, bo pozwala zrozumieć, gdzie leży siła prawdziwej klasyki i dlaczego nigdy się ona nie zestarzeje.