Im więcej, tym mniej

Rozwijając – im więcej crapu się czyta, tym mniej surowo się go ocenia. Czy może inaczej – jeśli zaczniesz od chały na skalę międzygalaktyczną, na rzecz zaledwie poprawną spojrzysz dużo przychylniej niż by na to obiektywnie zasługiwała – a to prawem (i niezasłużonym bonusem zarazem) kontrastu. Wykańczam obecnie zapas recenzenckich. Dojdzie już niebawem do sytuacji, która nie miała miejsca od ponad dwóch lat – jeszcze jeden tytuł i będę miała "czyste konto". Jak łatwo się domyślić, na koniec "kolejki" bez żalu spychałam pozycje potencjalnie najmniej mnie interesujące. Zarazem, z upływem czasu, nastawiałam się do konieczności ich czytania coraz bardziej negatywnie. Nie dziwota, mam na półce masę (własnych lub pożyczonych) tytułów, które chciałabym przeczytać.

Czasem wystarczy pozornie nieistotny drobiazg, jak okładka, żebym się do książki uprzedziła. Uprzedzenia o tego typu korzeniach często okazują się, przynajmniej częściowo, pozbawione podstaw. Na szczęście. I tak też zdarzyło się ostatnio aż dwukrotnie, choć nie bez kozery umieściłam w tym wpisie pierwszy akapit, bo jestem przekonana, że na zawyżenie moich ocen powieści Weeksa (recka) i Harrison miała znaczący wpływ trauma, zafundowana mi przez Miasto popiołów (recka) Cassandry Clare, o której pisałam tutaj jakiś czas temu w tonie obywatelskiego ostrzeżenia. Po takim gniocie, gdy dostaje się, w okropnej okładce i z dość pesymistycznie nastawiającym blurbem, powieść z dynamiczną, ciekawą, choć raczej schematyczną fabułą – człowiek czuje, że jest w czytelniczym siódmym niebie. W przypadku Weeksa byłam w takiej euforii, że nie tylko ma on pomysł na fabułę, ale nie zawiera ona logicznych dziur wielkości Moby Dicka, że właściwie nie zwróciłam zbytnio uwagi na marny język (tragicznej korekty już niestety nawet endorfiny nie zniwelowały- najgorsza pod tym względem pozycja z MAGa, odkąd pamiętam). No, w porządku, epilog był z tych bardziej żenujących i wywaliłabym go w kosmos, ale, cholera, facet zaskoczył mnie kilkoma zgrabnymi twistami. Owszem, nie jest mistrzem dialogów i psychologii, ale pomysły ma. W ostatecznym rozrachunku ta okładka go krzywdzi.
Przynieście mi głowę wiedźmy odstręczało mnie z kolei jakąś nagrodą dla powieści paranormal romance. I co? I właściwie romansu tam nie uświadczysz. Główna bohaterka jest co prawda bliską krewną Pinokia, ale są inni, nieco poprawiający bilans, a zagadka jest całkiem intrygująca. Kilka konceptów z kreacji świata nieszablonowych. Solidna rozrywka.
Nie taki diabeł…no i w sumie głupio mi teraz o tym pisać, ale od Toma Holta, który mi pozostał, odrzuca mnie reklamowy slogan "następca Pratchetta". I tu, niestety, raczej nie spodziewam się błogosławionej pomyłki.
Obym nie miała racji…
W ramach przerwy poczytam teraz Miecz i kwiaty 2 Mortki. Już zaczęłam, właściwie. De Royes uciekł z niewoli, how convenient…