Przeczytawszy, mogę potwierdzić, że jest to prawda. Exodus to pierwsza powieść Orbitowskiego całkowicie wolna od elementów fantastycznych. Nawet w Innej duszy, która ukazała się w serii Na F/aktach, się one pojawiały, w widzeniach Jędrka, który zresztą jest wspominany przez jednego z bohaterów Exodusu. Tu ich nie ma. I teraz okaże się, że jestem osobą, której nie sposób zadowolić. Dostałam, czego chciałam od lat – czystą powieść obyczajową autora. I znowu mam jakieś ale. Zanim jednak o nich, co nieco o powieściowej materii.
Jest to historia ucieczki Jana, podzielonej na cztery etapy, a każdemu z nich patronuje inny typ osobowości – choleryk, melancholik, flegmatyk i sangwinik. Startujemy z Warszawy, uciekamy w popłochu, palimy za sobą wszystkie mosty. Jan czyści konta bankowe, niszczy karty, spuszcza w kiblu komórkę. Zasadnie przypuszczamy, iż zrobił coś bardzo złego. Na kolejnych etapach swojej Księgi wyjścia bohater szuka zapomnienia w alkoholu i balandze (to w Berlinie), szuka odkupienia w pracy na rzecz potrzebujących (to w słoweńskim obozie dla uchodźców Imagine), porzuca wszelką aktywność i z rezygnacją poddaje się swojemu losowi (to bezdomność i żebranina w Lublanie), a w końcu próbuje mimo wszystko zacząć od nowa i zapomnieć o przeszłości, co jednak nie będzie mu dane (to głównie na greckiej wyspie Salaminie). W międzyczasie, w każdym rozdziale, powraca jak refren stopniowo rozwijany opis zdarzenia, od którego droga Jana się zaczęła, praprzyczyny, punktu zapalnego. A w bieżący wątek opowieści autor wplata retrospekcje z życia bohatera sprzed. I, niestety, ta część – wraz z zagadką: co takiego zmusiło Jana do porzucenia swojego życia? – to według mnie jedyna część udana. A przynajmniej jedyna, która mnie jako odbiorcę interesowała i emocjonalnie angażowała. Cała reszta, w której bohater beznadziejnie się miotał, była, nie ukrywajmy, głównie męcząca, a sporymi fragmentami także dość groteskowa. Z wyłączeniem części ostatniej, greckiej i sangwinicznej, gdzie wszystko było już w zasadzie wyjaśnione. I tu jednak nie zabrakło zwrotu akcji niczym z greckiej – a zatem dopasowanej do scenerii – tragedii. Szczęściem, autor nie zdecydował się na wariant scenariusza pozornie oczywisty, a dla bohatera bardzo kuszący, gdyż to już pogrzebałoby książkę w sposób ostateczny. Kazał Janowi wrócić do punktu wyjścia i zmierzyć się z prawdą, przed którą próbował on uciec.
Celowo nie piszę, o czym jest ta powieść, choć mocno utrudnia mi to jej krytyczne recenzowanie. Jak sam autor sygnalizuje w przytoczonym wyżej fragmencie bloga – wziął tym razem na warsztat chyba najgorszą tragedię, jaka może się przydarzyć człowiekowi. Ale mimo pieczołowitego konstruowania formy opowieści, dobierania intrygujących dekoracji, które pewnie dadzą mu uznanie krytyków i kolejne branżowe nagrody – nie zdołał tchnąć w nią, a przynajmniej w większą jej część, ducha. A emocje dla tej historii są kluczowe. Muszę zastrzec, że wiele zależy tu zapewne od indywidualnego odbioru każdego czytelnika. Wy, być może, będziecie zachwyceni. Ja jestem głównie rozczarowana, że autor, w którego wierzyłam, nie udźwignął swojego
projektu. Widać jednak potwory były łatwiejsze niż czysta groza prawdziwego
życia. Ale czytajcie i oceńcie sami.