Rytuał jest powieścią trudną do sensownego opisania – zwłaszcza krytycznego – bez zdradzania szczegółów fabuły. Niemniej podejmę próbę, bo mam po zmierzeniu się z tym tekstem sporo przemyśleń.
Podstawowe jest takie, że powieść zdaje się nieznośnie nadmiarowa. Fabularnie mamy tu materiału na 3 oddzielne intrygi, przy czym sensownie i kompletnie zrealizowany zostaje jedynie wątek Bestii z Izer, osnuty zarówno na planie retrospektywnym, jak i współczesnym. Tutaj Mortka popisuje się błyskotliwą dedukcją i choć przez moment, pod sam koniec powieści, jest sobą.
Wcześniej bowiem typ przedstawiający się jako Kuba Mortka nie ma zbyt wiele wspólnego z nieustępliwie etycznym śledczym, którego znamy od czasów Podpalacza. Dość powiedzieć, że gdyby zgodnie z zasadami zgłosił na samym początku znalezienie zwłok, fabuła w zasadzie straciłaby rację bytu. Jest zatem w jakiś sposób zrozumiałe, że Mortka decyduje się ulec prośbie kochanki i odroczyć zgłoszenie denata o jeden dzień. Kiedy jednak wraca na miejsce, by ponownie „odnaleźć” ciało, czeka go niemiła niespodzianka, bo denat najwyraźniej wybrał się na przechadzkę po lesie.
To mnie strasznie uwierało. Nie kupowałam Mortki, który z tak błahego powodu jak potencjalne nieprzyjemności partnerki sprzeniewierzyłby się zasadom (tym bardziej, że z biegiem akcji okazało się, iż zwłoki pozostawiono na wałach w zasadzie przez niedopatrzenie).
Nie wątpię, że dałoby się zawiązać akcję w inny, niewymagający łamania charakteru postaci sposób. Zresztą tutaj wszyscy, jak się z czasem okazuje, zachowują się cokolwiek bezsensownie – żeby tylko fabuła szła do przodu. Już prawie nie miałam szkliwa, kiedy Mortka zgubił komórkę, żeby tylko nie móc zadzwonić po wsparcie, co oczywiście kosztowało życie kolejnej ofiary.
Ogólnie to Kopalnica, jak na zabitą dechami karkonoską ulicówkę, cechuje się wyjątkową koncentracją zła. Bo że wszystkich tutaj przytłacza poczucie beznadziei i totalnego braku perspektyw, to w sumie nie dziwota – dostępne rozrywki to siedzenie na przystanku albo picie piwa w domu lokalnego satanisty – pedofila o ksywce Wiligut. A nie, przepraszam, można jeszcze poćwiczyć na siłowni zorganizowanej przez księdza, ta opcja jednak z jakichś powodów nie cieszy się wielką popularnością.
Nie czepiam się bynajmniej przedstawienia realiów życia w takiej małej miejscowości (no może poza tym satanistą z nieboskiej łaski, ale tytuł powieści w końcu skądś się wziął). Ba, tak pewnie nawet jest. Choć trochę ciężko uwierzyć, żeby absolutnie wszyscy mieszkańcy byli tak bezbarwni i agresywni wobec swoich rodzin. Postaci kobiece z Kopalnicy różnią się dosłownie imionami i wiekiem, jakby wyskakiwały identyczne z jakiegoś ponurego laboratorium. Może dlatego, że jest tych osób i wątków całe mrowie (np. rozbudowany wątek ośrodka Harmonia Ziemi można by było wyciąć bez jakiejkolwiek szkody dla fabuły, bo służył tylko do tego, żeby Mortka z Szulej znaleźli zwłoki), zabrakło już przestrzeni na obdarzenie ściśle zadaniowo potraktowanych postaci rysem indywidualności. Wolałabym dostać mniej, ale lepiej. Oczywiście wątek całkowitego, wieloletniego ignorowania przez organy wymiaru sprawiedliwości działalności drobnego przestępcy, który w poczuciu bezkarności niszczy życie kolejnym pokoleniom, ma dużą siłę rażenia. Czy raczej miałby ją, gdyby sam przestępca nie został ośmieszony, a istotny wątek nie utonął w masie niepotrzebnych, nadmiarowych słów i scen.
Poważnie, pod koniec byłam już tak zmęczona przebijaniem się przez niewiele wnoszące zdarzenia i zdania (dosłownie cokolwiek angażującego zaczyna się dziać ok. 70%), że zobojętniałam na ten ważki przecież problem i jego skrajnie dramatyczne konsekwencje. Dokładnie tak samo, jak fatalistycznie pogodzeni z losem mieszkańcy Kopalnicy. Śmiem podejrzewać, że nie o taki rezultat autorowi chodziło. Rytuał mógłby być jedną z lepszych powieści o Mortce, gdyby go radykalnie skondensować. A tak wyszedł ciężkostrawny gar bigosu, z którego niekiedy da się wyłowić smaczniejszy kąsek.
