Potrzebowałam pociechy po zmarnowaniu 2,5 tygodnia życia na zapasy z The Hallmarked Man (nie było warto). Sięgnęłam zatem po tytuł, który wydawał się pewniakiem. I nie tylko się nie zawiodłam – Bóg lasów Liz Moore w przekładzie Mateusza Borowskiego wciągnął mnie do tego stopnia, że w zeszły weekend w ciągu jednego dnia przeczytałam niemal połowę! Coś takiego naprawdę dawno mi się nie zdarzyło.
Co się składa na tę niesamowicie wciągającą całość? Klimat gęsty jak melasa i duszny jak letnie popołudnie pod koniec sierpnia buduje głównie miejsce akcji. Obóz dla młodzieży Camp Emerson w sercu dzikich i niedostępnych gór Adirondack. Pierwsza zasada obozowiczów – kiedy się zgubisz, usiądź i krzycz. Dwunastoletniej Tracy, wysłanej na obóz przez ojca i przyszłą macochę, ta zasada wydaje się mocno przesadzona. Dziewczyna nie wie jednak, że już kiedyś w okolicznych lasach zaginął mały chłopiec, którego nie udało się odnaleźć. Ośmioletni Peter, zwany Misiem. Czternaście lat po tym zdarzeniu, w sierpniu 1975, z obozu tydzień przed jego zakończeniem znika starsza siostra Misia, Barbara. Dzieci należą do rodziny, która zainicjowała i prowadzi Camp Emerson. Czy te zaginięcia mogą być w jakiś sposób powiązane?
Spory udział w budowaniu nastroju narastającej grozy i niepewności ma także sposób prowadzenia narracji, na który zdecydowała się autorka. Choć przeważająca część fabuły rozgrywa się w sierpniu 1975 roku oraz w sierpniu 1961 roku, koncentrując się wokół zaginięć dwojga dzieci, to nie brakuje tu również dodatkowych planów czasowych, dzięki którym możemy lepiej poznać najważniejsze postaci i np. zrozumieć dynamikę małżeńską rodziców Petera i Barbary. Dodatkowo na każdym planie czasowym możemy śledzić wydarzenia z wielu punktów widzenia, co zwiększa ilość otrzymywanych informacji, wymuszając zarazem podwyższoną koncentrację uwagi. Pojawia się nawet polski akcent, bowiem we współczesne dochodzenie zaangażowana jest funkcjonariuszka (z uporem godnym zaprawdę lepszej sprawy tłumaczona jako oficer, nie znoszę tego błędu) Judyta Luptack. Jej polska rodzina opisana jest jako do tego stopnia tradycyjna, że kobieta godzinami dojeżdża do pracy po otrzymaniu prestiżowego awansu, bo brakuje jej odwagi, by powiedzieć rodzicom, że chce się wyprowadzić przed ślubem.
Bardzo ważna jest w tej historii warstwa klasowa. Właściciele terenu i obozu, Van Laarowie, są bankierami, ludźmi znakomicie sytuowanymi, dającymi zatrudnienie niemal wszystkim okolicznym mieszkańcom. Swoją pozycję społeczną manifestują na wszelkie możliwe sposoby, z jednej strony obsesyjnie przestrzegając zasad i form, a z drugiej – na każdym kroku dając odczuć osobom stojącym niżej w hierarchii, że mają do czynienia z lepszymi od siebie. Stąd trudności w prowadzeniu obu śledztw. Najciekawszy ze wszystkich wydawał mi się jednak wątek Alice, głupiutkiej i pozbawionej charakteru oraz własnych zainteresowań dziewczyny, którą bardzo młodo, bo tuż po ukończeniu 18 lat, wydano za Petera Van Laara. Szybko dała mężowi upragnionego dziedzica, czyli właśnie Misia (Petera IV). Z uwagi na okropny charakter małżonka, nie zdołała z nim zbudować uczuciowej relacji. Całą miłość przelała na syna, którego nawet nie pozwalano jej wychowywać, powierzając to zadanie nianiom. Po zaginięciu chłopca, zgodnie z życzeniem męża, urodziła kolejne dziecko, ale nigdy już nie doszła do siebie.
Wielowarstwowa historia, od której naprawdę trudno się oderwać. Serdecznie polecam.
