Nie mam szczęścia w tych moich frankofońskich wycieczkach literackich. Tym razem – belgijska klasyczka. Bardzo możliwe, że miałam za wysokie albo po prostu całkowicie błędne oczekiwania wobec tego tytułu. Tzn. spodziewałam się (w oparciu o początek) jakiejś antyutopii, ewentualnie postapo. Ale mniejsza już o gatunkowe etykietki, czy nawet o to, że jest tu zupełnie, jak w polskim filmie – nuda, nic się dzieje. Akcja nie jest dla mnie podstawową ani nawet jedną z ważniejszych zmiennych przy ocenie prozy. Ale nic mnie tam nie zaangażowało. Ani totalnie bezbarwny tłum postaci, ani pseudoirytująca bezimienna narratorka. Fabuła nie istnieje, czyli można ją swobodnie wykreślić z listy potencjalnych walorów. O świecie przedstawionym niczego konkretnego się nie dowiemy, zatem wychodzi na to, że on również nie ma znaczenia. Czego chciałabyś, czytelniczko, która nie padasz na kolana przed tą powieścią, uznaną za wartościową przez gremia mądrzejszych od ciebie? Bo ja wiem – może na przykład dosłownie czegokolwiek poza pseudofilozoficzną zachętą do skończenia ze sobą? Możliwe, że wszystko, co istotne, jakoś sprytnie mnie ominęło w tekście, bom tępa. Absolutnie tego nie wykluczam. Może i jest to wielowarstwowy traktat filozoficzny.
Nie zmienia to jednak faktu, że jak na rzecz tak krótką (najdłuższe 180 stron, z jakimi zmierzyłam się od bardzo dawna), była to wybitnie męcząca lektura. Nie wynikło z niej totalnie nic poza przygnębieniem i nihilizmem. TLDR: życie nie ma sensu. Nie polecam, a nawet całkiem energicznie odradzam. Tłumaczyła Katarzyna Marczewska, a wydało Artrage w serii Cymelia.
