Trailer filmu skłonił mnie do nadrobienia wreszcie tego tytułu, który tkwił na liście od lat. To pierwsza powieść napisana przez Stephena Kinga, kiedy był jeszcze na studiach (choć wydana jako druga, po Carrie). Jest rzeczą absolutnie zdumiewającą i prognostykiem unikalnego talentu, że Bachman/King ot, tak sobie stworzył coś w rodzaju Igrzysk Śmierci drobne 30 lat przed tym, jak Katniss i Peeta po raz pierwszy stanęli na arenie w Kapitolu.
Sam pomysł wydaje się zwodniczo prosty. Bierzemy stu chłopaków, stawiamy ich na linii startu gdzieś w Maine, a meta nie jest odgórnie wyznaczona. Przypadnie tam, gdzie w grze zostanie tylko jeden zawodnik. Konkurencja polega na tym, że trzeba iść bez przerwy, z prędkością nie niższą niż 4 mile (ok. 6,44 km) na godzinę. Jeśli się zatrzymasz, czy choćby za bardzo zwolnisz, dostajesz upomnienie. Możesz dostać maksymalnie trzy, bo czwarte to już strzał eliminujący cię z marszu i ze świata żywych. Jeżeli przez godzinę będziesz iść odpowiednio szybko, kasujesz jedno upomnienie. Nagroda – co tylko zwycięzca sobie wymarzy.
Napisałam wyżej, że prostota pomysłu jest zwodnicza. Literacko bowiem to koncept, nomen omen, zabójczy. Bo jak tu ciekawie opisać, że grupa młodych chłopaków idzie, po czym 99 ze 100 traci życia w rozmaity sposób? I to jeszcze na niemal 300 stronach? No, na kilku możesz mieć jakieś fajne pomysły. Końcówkę możesz wykombinować spektakularną. Ale co poza tym? Jak zaangażujesz czytelnika na cały Wielki Marsz, skoro zasady stają się oczywiste już po odstrzeleniu pierwszego zawodnika? A jednak autorowi się to udaje. Trudno się od tej makabry oderwać. A sama końcówka skłania do przemyśleń. Taki alegoryczny finisz nie każdy czytelnik doceni, ale mnie bardzo przypadł do gustu, bo jest całkowitym zaskoczeniem. Tam, gdzie teoretycznie niespodzianki być nie mogło, czytelnik musi popracować nad znalezieniem własnych odpowiedzi.
O świecie przedstawionym nie dowiadujemy się zbyt wiele (to decyzja autora i według mnie, mimo że miała zapewne potęgować grozę, podstawowa wada powieści). Jest to niewątpliwie jakaś dystopijna dyktatura wojskowa, na czele systemu stoi Major, który od czasu do czasu pojawia się na trasie Marszu. Sama konkurencja wydaje się mieć walor propagandowy, ale może też stanowić swoisty wentyl/zabezpieczenie systemu przed potencjalnymi elementami wywrotowymi. Część zawodników poznajemy nieco lepiej dzięki temu, że wymieniają się opowieściami. Najszerzej wypowiadającą się postacią jest narrator, Ray Garraty, bo śledzimy jego monolog wewnętrzny, ale i on nie udziela wielu informacji o świecie i własnych motywach.
Oczywiście to nie tak, że Wielki Marsz nie ma wad. Poza ubogim światem przedstawionym, bardzo dziwny jest koncept, że do Marszu ludzie zgłaszają się z własnej woli. W Igrzyskach Kapitol organizował dożynki i zawodnicy byli losowani. Tutaj są dobrowolne eliminacje (test i wypracowanie). Autor nie udziela nie tylko zadowalającej, ale w ogóle żadnej odpowiedzi na pytanie, jakim cudem ludzie są na tyle nierozsądni, żeby dobrowolnie zgłaszać się do udziału w zabawie, w której mają dosłownie 1% szans na przeżycie. Skoro nie ma przymusu? Niepojęte.
Poza tym trochę trudno uwierzyć, że ktokolwiek byłby w stanie iść bez przerwy ze stałą prędkością przez kilka dni i dosłownie spać równocześnie (zawodnicy drzemią w marszu). Ale tu już powiedzmy, że skłonna jestem w tej kwestii zawiesić niewiarę. Całościowo bardzo mi się podobało!
