Och, jak bardzo mi czegoś takiego brakowało! Kryminał fantasy z naprawdę oryginalnym światotwórstwem, a nie tylko garścią pretekstowo poutykanych w przypadkowych miejscach gadżetów, które mają stwarzać wrażenie naskórkowej inności. Świat dotknięty nie tylko stale powracającym zagrożeniem ze strony morskiego monstrum, ale i żyjący z nim w przedziwnej, toksycznej symbiozie. Silna stratyfikacja społeczna, w ramach której jedyną szansą awansu dla niewłaściwie (czyli biednie) urodzonych jest służba publiczna. A żeby służyć, trzeba poddać ciało daleko idącym biologicznym modyfikacjom, które dają niezwykłe umiejętności, ale mają też niebagatelną cenę. Kto igra z ulepszeniami, może niechcący wywołać wielką klęskę lub celowo stworzyć spektakularnie zabójczą broń.
Ofiarą takiego malowniczego zdarzenia ma się zająć młody asystent śledczej Dinios Kol, mnemorytownik obdarzony pamięcią absolutną. Pojawienie się niedoświadczonego funkcjonariusza na miejscu zdarzenia budzi zdziwienie – sprawą tej rangi powinna się zająć osobiście śledcza. Jednak zwierzchniczka Dina, Ana Dolabra, ma pewne ograniczenia, z powodu których zmuszona jest polegać na oczach, uszach i rozumie swojego nowo powołanego asystenta. A ten z pewnością nie jest gotowy na widok, który zastanie w rezydencji jednego z najbardziej wpływowych rodów imperium. Ani na polityczne implikacje swoich ustaleń.
W Zatrutym kielichu podobało mi się właściwie prawie wszystko: pomysł na świat (zdecydowanie najbardziej), wątki polityczne, intryga kryminalna (ostatecznie nieskomplikowana, ale całkiem przyzwoicie poprowadzona), czy wreszcie fakt, że sprawa zostaje zamknięta w ramach pierwszego tomu cyklu (co rzadkie i zawsze warte docenienia). Również dwójka głównych bohaterów, mimo że stanowią wariację na temat Holmesa i Watsona, ma swoją indywidualność i budzi sympatię (to ostatnie stwierdzenie bardziej dotyczy Dina, Ana, szczególnie na początku, niemożebnie mnie irytowała).
Polecałabym zatem jak szalona, bo nowe warte uwagi nazwisko na gruncie fantasy to rzecz niesamowicie rzadka. Jest jednak w tym kielichu pochwał kropla skutecznie zatruwająca przyjemność lektury. A jest nią, niestety, brak porządnej redakcji i korekty polskiego przekładu. I nie chodzi o jakieś zbłąkane literówki, a przynajmniej nie tylko o nie. Nawet nie o niewyłapane sklejone wyrazy (zdarza się to sporadycznie i głównie na początku). Ale do tego dochodzą pomylone rodzajniki (Din wielokrotnie zmienia płeć), niewyłapane błędy składniowe, fleksyjne, kalki z angielskiego, nie oszczędzono czytelnikowi nawet błędów ortograficznych. Czy jest tego mnóstwo? Nie, ale błędy pojawiają się na tyle często, że skutecznie utrudniają płynną lekturę. Zatem ze złamanym sercem polecam mającym taką możliwość lekturę oryginału. To naprawdę strasznie przykre, że kiedy w końcu wychodzi coś dobrego, tekst jest krzywdzony niedopracowaniem.
