Podstawowy fakt jest taki, że jestem fanką cyklu o Cormoranie i Robin. Najlepszym tomem jest w mojej ocenie Niespokojna krew, potem Wartka śmierć i Serce jak smoła. Wyglądałam The Hallmarked Man (swoją drogą ciekawe, jak ten tytuł, odnoszący się do prób metali szlachetnych, zostanie przetłumaczony) od pierwszych zapowiedzi i zaczęłam czytać kilka dni po premierze.
Kolejnym faktem jest, że, żeby przypomnieć sobie tytuł, który w podobnym stopniu znienawidziłam podczas czytania, musiałabym się cofnąć w czasie co najmniej z 17 lat i byłby to zapewne jakiś gniot przydzielony mi odgórnie do recenzji. W stylu Magii krwi Huso. Ale nawet Magia krwi nie miała 912 stron. No i przede wszystkim nie czytałam jej po angielsku. Tak że niestety, najnowsze dzieło JKR było dla mnie najgorszym doświadczeniem czytelniczym od bardzo dawna i zdecydowanie Wam go nie polecam. Szkoda oczu, czasu i życia (zmagania z tym rozczarowującym klocem, pełnym emocjonalnego przedszkola i fabularnych kapiszonów, zajęły mi ponad dwa tygodnie, których nikt mi już nie odda). I w tym miejscu mogłabym zasadniczo zakończyć, jeżeli ktoś obawia się spoilerów, to niech też to zrobi. I tak ma już najważniejsze informacje. Bo najważniejsze jest, nie wiem, czy już wspomniałam, żeby trzymać się od tej książki z daleka.
Przede wszystkim główna intryga, choć zapowiadała się bardzo ciekawie (tajemnicze zwłoki znalezione w sklepie z masońską biżuterią, makabrycznie okaleczone, by utrudnić identyfikację), ostatecznie okazuje się rozwleczona na siłę i naciągana jak próby udawania, że brytyjska stratyfikacja społeczna nie znajduje odzwierciedlenia w uniwersum Harry’ego Pottera. Agencja ma za zadanie ustalić, czy ofiara to partner klientki. Klientka wywodzi się z wyższych sfer, jest od partnera kilkanaście lat starsza, obiektywnie niezbyt atrakcyjna, urodziła dziecko z wpadki, a po ojcu ni widu, ni słychu. Jako że Decimie Mullins trudno choćby wziąć pod uwagę, że jej partnera mogło przerosnąć widmo rodzicielstwa, uczepiła się przekonania, że został zamordowany. Strike i Robin zaczynają systematycznie wykluczać kolejne tożsamości denata, co trwa niesamowicie długo, choć rzecz dałoby się rozwiązać w jeden dzień, gdyby Cormoran nie trzymał głowy tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
A trzyma z uporem, bo cały czas znajduje powody, by nie powiedzieć Robin, co do niej czuje. A to obiektywne, a to subiektywne, a to sytuacyjne – wszystkie jednakowo dęte. Gdyby wywalić kawałki, w których Strike i Ellacott myślą nawzajem o sobie i swoim uczuciu, książka byłaby krótsza najmarniej o 1/3. I to nie jest żart, a celowo przeze mnie zaniżone oszacowanie. Wartką śmierć czytało się doskonale między innymi dlatego, że zamknięcie Robin w sekcie uniemożliwiało prowadzenie zajęć w tym emocjonalnym przedszkolu. Teraz natomiast oba przedszkolaki nadrabiają zaległości. Przy czym Robin zachowuje się naprawdę okropnie, głupio i podle wobec Ryana Murphy’ego, którego z rozmysłem wykorzystuje i zwodzi A wobec Strike’a – jak rozkapryszone dziecko. Strike jest niezdecydowanym dupkiem. I gdyby po prostu porozmawiali jak dorośli ludzie przez piętnaście minut, wszystkim, a szczególnie czytelnikom, żyłoby się lepiej. Ten slow burner z atrakcji stał się poważnym balastem serii i nie mam tu nawet na myśli finałowego ordynarnego cliff hangera.
Alternatywne tożsamości denata prowadzą do podwątków, które w zdecydowanej większości są nudne, chaotyczne i nadmiarowe. Dodatkowe zlecenia agencji tylko wzmagają irytację, bo nie są przesadnie fascynujące, robią jedynie zamieszanie. Wszystko wlecze się niemiłosiernie, tonie w hektolitrach sztucznej dramy i staje się równie rozwodnione, co irytujące. Bardzo żałuję, że nie zrezygnowałam z czytania do końca.
