Tym razem możemy się dowiedzieć, jak wyglądałoby życie Teddy’ego, jego córki i wnuków, gdyby bohater zdążył córkę spłodzić i dostał okazję, by umrzeć ze starości. Opowieść jest za to achronologiczna i rozpisana na wiele głosów. Patrzymy równie często oczami samego Teddy’ego, jak i jego żony, córki, wnuka i wnuczki, którzy wpuszczają nas w swoje życiorysy, równie unikalne, co ten należący do ich męża, ojca i dziadka. Niewiele wydarzeń z Jej wszystkich żyć zostaje w efekcie powielonych, dostajemy za to sporo zupełnie nowych historii. Teddy przestaje też jawić się jako kryształowa postać, idealizowana przez matkę i siostry. Głównie za sprawą niezwykłego talentu Atkinson do pisania o codzienności jak o zajmującej baśni gobelin, w którym przeplatają się nici w zasadzie zupełnie zwykłych, choć naznaczonych historią i wypadkami losowymi, życiorysów bohaterów, staje się tak hipnotyzującą i barwną całością, że przed odwróceniem ostatniej kartki wprost nie sposób się od niej oderwać. Wszystko jest tam na właściwym miejscu – tak spowszedniałe okrucieństwa wojny, jak i obficie cytowana poezja, tak niepewność załóg bombowców, jak muzyka klasyczna, tak niezwykła miłość do natury, jak nienawiść do okupanta i wyrzuty sumienia wobec niewinnej ludności cywilnej, unicestwianej wskutek dywanowych nalotów. A na deser dostajemy jeszcze puentę. Niby zaskakującą, ale w zasadzie logiczną.
Uwielbiam Atkinson, bo niewielu umie pisać tak mało sensacyjnie, a jednocześnie przejmująco. Czytajcie, ale najpierw pierwszą część.